top of page

W krainie herbaty - podróż do Yunnanu - Dzień 32

  • Zdjęcie autora: Anna Kryszczak
    Anna Kryszczak
  • 11 wrz 2014
  • 4 minut(y) czytania

WSZYSTKO CO DOBRE KIEDYŚ SIĘ KOŃCZY


Dziś przyjdzie nam ostatecznie pożegnać się z azjatycką ziemią. To była nasza pierwsza tak daleka podróż. Pierwsza... ale czy ostatnia? Wdycham parne i ciepłe powietrze, patrzę na niezwykłą mieszankę kultury wschodu i zachodu, jaką jest Hong Kong i zastanawiam się, czy będzie mi jeszcze kiedyś dane wrócić w to miejsce. Dziś, gdy opisuję po przeszło półtora roku ostatni dzień naszej miesięcznej podróży, wiem, że marzenie, które wtedy zakiełkowało w sercu, by jeszcze do Chin powrócić, miało się spełnić. Piszę to bowiem w równo tydzień po powrocie z mojej drugiej wielkiej chińskiej wyprawy. Ale to już zupełnie inna historia, o której opowiem w kolejnym blogu. Wróćmy natomiast na razie do ostatniego dnia mojej podróży do Yunnany. Najdłuższej i najdalszej w tamtym czasie przygodzie mojego życia.


Mimo, że obie z Adą tęsknimy już za Chinami, które za moment trzeba będzie (wtedy myślałyśmy jeszcze: być może na zawsze) opuścić, równie tęskno jest nam jednak do europejskiego jedzenia. Dlatego też z niemałą radością zasiadamy w hotelowej restauracji do znajomo wyglądającej jajecznicy, parówek i tostów.



Nasz samolot odlatuje dopiero wieczorem, dlatego pół dnia wykorzystujemy jeszcze na spacer po zaułkach wyspy Hong Kong i ostatnie zakupy. Buszujemy głównie wśród stoisk z przyprawami, bo o ile wszystko w tym mieście wydaje się koszmarnie drogie nawet w stosunku do cen polskich, o chińskich już nie wspominając, o tyle właśnie przyprawy są wyjątkiem potwierdzającym tą regułę. Można tu dostać wiele rzeczy, które u nas kosztują kilka czy nawet kilkanaście razy więcej. Zaopatrujemy się więc w cynamon, kardamon, gwiazdki anyżu... Nad naszymi głowami górują kilkudziesięciopiętrowe kolosy. Jakże inny jest ten świat od tego, który znamy z Polski.



Gdy tak wędrujemy ulicami, rzuca mi się w oczy dość ciekawe ogłoszenie wystawione przed jednym z pubów. Na pierwszy rzut oka wygląda, że dają tu darmowe piwo. Jednak, jak się przyjrzeć bliżej, prawda okazuje się zupełnie inna. Piwo zimne, a wi-fi darmowe. Cóż, grunt to dobra reklama.



Docieramy na pocztę. Ada chce wysłać kartki do Europy. Zaskakują mnie ceny znaczków. Bardzo niskie, to mało powiedziane. Za jedną widokówkę do Polski płaci się zaledwie 1,50 zł! A to przecież niemal drugi koniec świata!


Chcemy jeszcze ostatni raz rzucić okiem na Port Wiktorii i jego najbliższą okolicę. Pogoda jest o wiele lepsza, niż miesiąc temu. Słońce świeci, po niebie przewalają się kłębiaste chmury, ludzie szukają schronienia przed skwarem w cieniu palm.



Po błękitnej wodzie raz za razem suną statki. Patrzę na nie z pewną nostalgią. Niektóre z nich to promy kursujące na sąsiednie wyspy i do Makau. Tak niewielką część Hong Kongu udało nam się tym razem zobaczyć. A tyle miejsc jeszcze mnie tu ciekawi...




Nawet ptakom nic się nie chce w taki upał. Siedzą leniwie na chodniku i starają się choć trochę ochłodzić. Choć obfite upierzenie raczej im tego nie ułatwia.



Mimo słonecznej pogody i wysokich temperatur, boli mnie gardło i zatoki. To wszystko za sprawą wszechobecnej w Hong Kongu klimatyzacji. W hotelu - klimatyzacja, w sklepie - klimatyzacja, w metrze - klimatyzacja. I tak chcąc nie chcąc ciągle ciepło-zimno-ciepło-zimno-upalnie-lodowato-znów gorąco. Na efekty długo czekać nie trzeba i zatoki rozłożone. Wspominałam o tym już wcześniej, ale dla przestrogi powtórzę jeszcze raz - jadąc do Chin nie trzeba się obawiać zatruć pokarmowych, trzęsień ziemi, terrorystów, malarii i nie wiadomo czego jeszcze. Zagrożenie czyha tam, gdzie najmniej się go spodziewamy. Strzeżcie się chińskich fryzjerów i hongkońskiej klimatyzacji! Bo jedno i drugie może spowodować znaczny uszczerbek na zdrowiu...


Doba hotelowa dobiegła końca i trzeba było wracać po plecaki. Są niezwykle ciężkie, postanawiamy więc zrezygnować z tańszej opcji powrotu autobusem (co wiązałoby się z koniecznością przesiadki i przerzucania raz jeszcze tych wszystkich tobołów) na rzecz droższego, ale za to jadącego bezpośrednio na lotnisko, szybkiego pociągu.


Na nasz terminal docieramy ze znacznym wyprzedzeniem. Odprawa bagażowa jest jeszcze zamknięta, siadamy więc i czekamy. W międzyczasie idziemy jeszcze zważyć nasz dobytek, by zobaczyć, czy nie przekraczamy limitu wagowego. Mój główny bagaż osiąga pokaźną wartość 28,5 kg (przy dopuszczalnej masie 30 kg), a podręczny nawet dozwoloną wagę przekracza (7,3 kg plecak + siatka ze śpiworek i polarami, a wolno mi było zabrać bagaż o masie do 7 kg, a do tego tylko jedną sztukę). No nic, mam nadzieję, że nie będą z tego powodu robić problemów (jak się potem okazało, nie robili). Zadziwia mnie natomiast, jak w ogóle udało mi się to wszystko donieść, bo wszystko to razem wzięte to jakieś 75% mojej masy! Mogę być z siebie dumna.


Godziny na lotnisku płyną powoli. Pasażerowie na różne inne loty to zatrzymują gdzieś koło nas, to zbierają się i idą w stronę bramek. W pewnym momencie po przeciwnej stronie naszej ławki siada dwóch Murzynów. Mówią w jakimś bardzo dziwnym języku. Zastanawiamy się z Adą, skąd mogą być i po jakiemu mówią. Gdy tak dyskutujemy chwilę, w pewnym momencie jeden z Murzynów odwraca się w naszą stronę i pyta po angielsku:


- Przepraszam, w jakim Wy mówicie języku? Bo tak bardzo dziwnie brzmi - nie sposób było się nie uśmiechnąć.



Jako że czasu do odlotu jest sporo, a nikomu nigdzie się nie spieszy, zaczyna się długa rozmowa o wszystkim i o niczym. Nasi nowi znajomi częstują nas różnymi rzeczami. Ja przyjmuję z chęcią, bo od śniadania nic nie jadłam i jestem strasznie głodna. Ada odmawia raz za razem.


- Przecież oni mogą mieć Ebolę... - mówi.


- Ada, oni dopiero lecą do Afryki. Spokojnie - śmieję się.


Jak to zwykle z luźnymi rozmowami bywa, biegną sobie swoim torem poruszając rozmaite mniej lub bardziej poważne wątki. Jeden z Murzynów stwierdził, że mógłby się z Adą ożenić. To zaczynam pertraktacje.


- Możesz ją zabrać za wielbłąda.


- Ale u nas nie ma wielbłądów - jak się okazuje, pochodzą z centralnej Afryki.


- To może za słonia? - proponuję.


- Dobrze, za słonia może być. Chociaż... nie, wiesz co, jednak jej nie chcę. Bo cokolwiek jej daję, to mi odmawia. Byłoby mi przykro, gdyby żona nie chciała ode mnie przyjmować żadnych prezentów.


No i moje marzenia o własnym słoniu poszły się bujać... No trudno, nie dobiliśmy targu, ale przynajmniej sporo śmiechu był.


Lot do Dubaju trwa długo, koło 8 godzin. Ale jakie widoki wspaniałe pod nami!



Na lotnisku z Emiratach miałyśmy 9 godzin na przesiadkę. Cała noc spędzona w strefie wolnocłowej! Ileż tu rzeczy można kupić! Perfumy, ubrania, kawy, rozmaite pamiątki! Wydajemy ostatnie pieniądze, tym bardziej, że przyjmują tu nie tylko lokalną walutę, ale też Euro, dolary amerykańskie, dolary hongkońskie, juany... tylko złotówek nie chcieli.


O świcie startuje nasz samolot do Warszawy. Gdy obniżamy lot, przez myśl przechodzi mi, iż wiele jest pięknych miejsc na świecie, ale to jednak Polska jest najpiękniejsza. Po 33 dniach podróży znów staję na ojczystej ziemi.

 
 
 

Comments


Moje podróże
- czytaj od początku
Najnowsze
Słowa kluczowe

Zapraszam na wspólne wycieczki oraz na warsztaty i slajdowiska podróżnicze

tel.: +48 513 133 477
Email: anna.kryszczak@gmail.com

Oprowadzam po polsku i po angielsku
Znajdź mnie na Facebooku!

 

Wszelkie aktualności na temat tego, co robię, dostępne są na moim profilu

bottom of page