Ludy pośród wzgórz - podróż do Guangxi i Guizhou - Dzień 8
- Anna Kryszczak
- 29 lis 2015
- 6 minut(y) czytania
YANGSHUO - WŚRÓD SKALNYCH SZCZYTÓW
Jest jeszcze ciemno. Podłoga zdaje się być jeszcze bardziej lodowata, niż poprzedniej nocy. Wstajemy po cichu, rozprostowujemy obolałe od twardej maty i przejmującego chłodu kości i wychodzimy na palcach z mieszkania. Wspinamy się na dach budynku, który Zachary niedawno nam pokazał. Słońca nie widać. Jeszcze. Chcemy zobaczyć wschód. Strome, skalne szczyty muszą wyglądać obłędnie, gdy rysują się ostrą linią na tle bladoróżowego nieba. Tak przynajmniej wyobrażamy sobie to, co przyszliśmy tu zobaczyć. Niestety, chmury i części zabudowy uniemożliwiają nam wypatrzenie słońca w momencie, gdy jego złota tarcza wychyla się zza horyzontu. Pozostaje cieszyć się otaczającymi nas zewsząd pastelowymi kolorami.

Pakujemy się pospiesznie i wychodzimy z mieszkania niewiele po Zachu. Dziś wstał dość wcześnie, bo musiał jechać do pracy, do szkoły, w której uczy angielskiego. Zebraliśmy się i wyszliśmy na ulicę. Ostatnie śniadanie w tym miejscu... zmieniamy bowiem lokalizacje. Postanawiamy podążyć wzdłuż rzeki Li i dotrzeć do słynącego z niezwykłej urokliwości Yangshuo.
Na śniadanie postanawiamy zatrzymać się w tym samym miejscu, co wczoraj. Podobnie, jak dnia poprzedniego, zamawiamy makaron po Guilińsku. Tym razem natomiast, dla odmiany, zamiast jajka sadzonego prosimy o dołożenie nam do niego jajka gotowanego w herbacie. Płacimy za zamówioną porcję, dostajemy małe blankieciki z opisem, co chcemy otrzymać do jedzenia, przekazujemy je do kuchni i po chwili śniadanie leży już przed nami. Do dziś, choć od naszego wyjazdu minęły już dwa lata, pamiętam ten smak. Makaron po Guilińsku to, co prawda, danie dość proste, ale jakoś wybitnie przypadł mi do gustu.


Przed restauracją można kupić też inne przysmaki. Tym razem jedynie się im przyglądamy. Moją uwagę zwracają zawinięty w liście bambusa ryż kleisty. Czytałam o nim jeszcze w Polsce. Tym razem jesteśmy już jednak po jedzeniu, ruszamy więc dalej.

Mijamy park. Za dnia wygląda zupełnie inaczej, niż nocą. Też ładnie, aczkolwiek mam jakąś szczególną słabość do tych przepięknych kolorowych iluminacji, jakie rozświetlają większość chińskich miast po zmroku.

W parku, jak co rano, grupki Chińczyków, głównie starszych, wykonują wspólnie rozmaite ćwiczenia. Mija nas też na rolkach dość szybko mężczyzna, wyglądający, podobnie jak większość napotkanych tu ludzi, na seniora. Wyczynia jednak takie akrobacje, że niejeden młody Europejczyk by się nie powstydził. Zawsze zadziwiała mnie niezwykła sprawność fizyczna emerytowanych mieszkańców Państwa Środka. Czy to cecha wrodzona, czy efekt odpowiedniego stylu życia? A może jeszcze jakiś inny sekret?


Docieramy na dworzec. Zgodnie z radą Zacharego mijamy go jednak i kupujemy bilety nieco dalej u naganiaczy. Wychodzi to nieco taniej, bo zamiast 22 yuanów od osoby płacimy po 20 yuanów. Dwa yuany to niby nie fortuna, bo to niewiele ponad 1 zł. Nie mniej jednak tutaj to cena połowy porcji obiadowej.
Zastanawiając się nad dojazdem do Yangshuo, braliśmy pod uwagę kilka opcji. Bardzo zależało mi, by płynąć tam rzeką Li. Jednak statki turystyczne o tej porze roku tam nie kursują. Co prawda na przystani dopadła nas jedna pani mówiąc, że jakąś tratwą byśmy się tam mogli dostać, co by nas kosztowało, bagatela, 150 yuanów (i tak spodziewałam się ceny dwukrotnie wyższej), ale ostatecznie, rozważając wszelkie za i przeciw, większością głosów zapadła decyzja, że jednak jedziemy autobusem. Poza ceną ma to jeszcze jedną niewątpliwą zaletę. Jest czterokrotnie szybsze. Dojazd powinien nam zająć około półtorej godziny, podczas gdy rejs trwa w granicach sześciu godzin. Choć obawiam się, że możemy nie wyrobić się w obiecanym czasie, bo przez jakieś remonty i niemiłosierne korki sam wyjazd z granic miasta Guilin zajmuje nam ze 40 minut.
W końcu udaje nam się szczęśliwie dotrzeć na miejsce. Yangshuo. Jedno z piękniejszych miasteczek w południowych Chinach. A może nawet w całym kraju. Choć nie o piękno samej miejscowości tu chodzi. Raczej o jej otoczenie. Znajdujemy się bowiem w samym sercu stromych, sięgających ku niebu skalnych szczytów. Wyobraźcie sobie Maczugę Herkulesa stojącą koło zamku w Pieskowej Skale w Ojcowskim Parku Narodowym. A teraz wyobraźcie sobie, że ta Maczuga to nie pojedyncza skała, ale znacznie większych rozmiarów skalna góra. A teraz, że takich gigantycznych Maczug są setki. Gdzie tylko jest to możliwe, roślinność próbuje się na nie wdzierać. Ale w wielu miejscach zbocza są zbyt urwiste, ukazując białe skały, niczym zastygłe w bezruchu zębiska jakiegoś kolosalnego rekina.


Wysiadamy nieopodal centrum. Nie jest to jeszcze centrum turystyczne. Tutaj toczy się prawdziwe życie. Targowisko rozłożone na chodniku i ulicy. A tam wszystko, cokolwiek człowiek mógłby zapragnąć kupić...


...a nawet i takie rzeczy, których kupić by raczej nie chciał, jak choćby siatka pełna... żywych węży. Podobno całkiem smaczne, jak zapewniał sprzedawca.

Nieopodal stoi motor obwieszony klatkami, a z każdej z nich wygląda po kilka kur. W wielu mniejszych miejscowościach w Chinach taki widok to codzienność, ale na Europejczyku ta cała barwna, chaotyczna mieszanina żywego i nieżywego inwentarzu oraz dobra wszelakiego zawsze robi wrażenie. To właśnie po takich miejscach najbardziej lubię buszować z aparatem, wychwytując różne elementy lokalnego folkloru. Teraz jednak ograniczam się tylko do kilku zdjęć, bo jesteśmy obładowani całym naszym dobytkiem i w pierwszej kolejności chcemy znaleźć jakieś miejsce na nocleg. Później będziemy mieć jeszcze dość czasu, by napatrzyć się na te wszystkie dziwy.

Znajdujemy dość przyjemny hotelik położony nieco na uboczu, ale jednak całkiem blisko centrum. Choć Yangshuo jest bardzo popularne wśród turystów, ceny okazują się wyjątkowo przyzwoite. Od razu płacimy za 3 noce w 3-osobowym pokoju. Za osobę wychodzi nam to nieco ponad 40 zł. Tak, łącznie za trzy noce.
Zrzucamy bagaże i ruszamy w miasto w poszukiwaniu miejsca, w którym można by coś zjeść. To okazuje się nieco trudniejsze, bo restauracje przypominają nam wyraźnie, że jednak jesteśmy w miejscowości turystycznej. Dania kosztują dużo więcej, niż w Guilin. Zbaczamy więc z głównej ulicy i rozglądamy się po zaułkach.


W końcu udaje się trafić do dość sympatycznie wyglądającej knajpki, serwującej między innymi ręcznie robione pierogi. Zamawiamy porcję zasmażanych oraz pierożki w zupie. Te pierwsze zawierają nadzienie mięsno-warzywne i serwowane są z kwaśnym sosem. Bardzo mi smakują. Zupa też jest niezła, ale pływające w niej pierożki nie trafiają jednak w mój gust.

Posileni ruszamy przed siebie, by poeksplorować nieco okolicę. Nie mamy określonego celu ani kierunku. Chodzimy to tu, to tam, podziwiając otaczającą nas przyrodę i zerkając na asortyment kolejnych mijanych straganów. Skaliste szczyty są wszechobecne. W Guilin co prawda też je było wydać, ale tutaj zdają się być na wyciągnięcie ręki.

Nieopodal centrum Yangshuo jest duży park. A w nim sporo przeuroczych rzeźb przedstawiających zabawne postacie ludzkie i zwierzęce. Gdy zjawimy się tu rano, zapewne zobaczymy też dziesiątki Chińczyków praktykujących taiji czy różne inne sztuki walki bądź tańce.

Nad brzegiem rzeki Li, podobnie, jak w Guilin, można zobaczyć mężczyznę z kormoranami służącymi niegdyś w tych stronach do połowu ryb, czekającego na chcących sobie zrobić zdjęcie turystów.

Na straganach wzdłuż ulic można znaleźć ogromną różnorodność rozmaitych pamiątek, różnych przyborów, ubrań i rzeczy do jedzenia. Urzekają mnie niezmiernie drewniane żabki. Gdy pociera się o ich grzbiet drewienkiem, wydają dźwięk podobny do rechotania. Niebawem staję się szczęśliwą posiadaczką jednej z nich.

Oglądam i fotografuję różne inne napotkane wśród zakamarków Yangshuo cuda. I tak trafiają się "pokrowce" na wina, stylizowane na chińskie stroje.

Dalej przepiękne wachlarze, wśród których udaje mi się wyszukać najbardziej wyjątkowy, w prezencie dla mojej mamy.

Są filigranowe, niezmiernie misternie wykonane, trójwymiarowe papierowe wycinanki. Choć dzisiejsza technika pozwala na wykonanie tego typu rzeczy maszynowo, w Chinach jest wielu ludzi, którzy traktują wycinanki jako dziedzinę sztuki i wytwarzają takie cudeńka ręcznie. Choć przypuszczam, że raczej nie te, które trafiają na nastawione na turystę masowego stoiska...

Wieczorem Yangshuo rozświetla się tysiącami lamp, a na ulice wypływa morze ludzi. Większość z nich to przyjezdni lub ci, którzy próbują im coś sprzedać.


Choć, jak czytamy na jednym ze stoisk, nie wszędzie nie wszyscy goście będą chętnie obsłużeni. Słyszałam już nieraz o antagonizmach pomiędzy Chińczykami i Japończykami, ale żeby tak wprost pisać, że "Tutaj Japończyków nie obsługujemy"?

Mam wrażenie, że o tej porze doby wystawianych jest jeszcze więcej rozmaitych towarów. Trafiamy na stoisko z przepięknymi chińskimi malowidłami i z przyborami do kaligrafii. Marta z niemałym zainteresowaniem podziwia dzieła sztuki. Z tego, co mówiła jeszcze przed wyjazdem, ma zamiar sobie jeden taki obraz przywieźć.

Zdecydowanie najwięcej jest jedzenia. I to we wszelkiej postaci. Grillowane owoce morza, papryczki przetworzone na milion sposobów, rozmaite słodkości. Te ostatnie zwykle, jak dla mnie, zbyt mdłe i bez smaku. Ale jedne smakołyki mnie zachwycają. Są to bardzo twarde ciastka z orzechów spojonych czymś karmelopodobnym.



Są i takie "przysmaki", które przeciętnego człowieka-nie-stąd raczej odrzucają. Wśród nich wymieniłabym marynowane na ostro kurze łapki.

Znajdą się też takie, które z kolei intrygują. Zaliczyłabym do nich z pewnością... obcięty z gałęzią ul jakichś, zdaje się, dzikich, dużych pszczół (choć sądząc po rozmiarze, mogłyby to być nawet szerszenie), z którego ociekające miodem plastry sprzedawca odkrawał raz za razem, częstując przechodniów i zachwalając towar. I nie przejmował się tym, że te gigantyczne uskrzydlone właścicielki odciętego gniazda siadają na nim co chwila, nie rozumiejąc za bardzo, co właściwie się stało i dlaczego nie są już, jak dotychczas, bezpiecznie ukryte w koronie drzewa.

Decydujemy się zjeść jakąś szybką i lekką kolację. Makaron, który wybieramy, nie jest możne najsmaczniejszy, ale przynajmniej nie jestem już tak strasznie głodna.

Wracamy do hotelu wzdłuż wybrzeża rzeki Li. Tutaj, w Yangshuo, nie tylko budynki i pawilony, ale nawet góry są podświetlone. Wygląda to bajecznie. Już nie mogę się doczekać kolejnego dnia, gdy zagłębimy się jeszcze bardziej w tę niezwykła miejscowość.


Na zakończenie dnia, już na noclegu, jemy zakupiony dziś owoc pomelo. Wygląda to z zewnątrz jak krzyżówka gigantycznej gruszki z grejfrutem. W środku jest już zdecydowanie bardziej grejfrutowate. Smakuje natomiast jak połączenie grejfruta i granatu.

Comments