Ludy pośród wzgórz - podróż do Guangxi i Guizhou - Dzień 4
- Anna Kryszczak
- 26 lis 2015
- 8 minut(y) czytania
NOWE TERYTORIA
Niemal cały dzisiejszy dzień planowaliśmy spędzić w części Hong Kongu zwanej Nowymi terytoriami. Jest to dość rozległy region leżący na północ od najbardziej znanej części miasta, czyli Wyspy Hong Kong i Półwyspu Kowloon, a na południe od granicy z Chinami. Wieczorem planujemy przekroczyć chińską granicę i dostać się do Shenzhen, do Iwonki i Vincenta - tych samych, u których mieszkałyśmy będąc w Chinach po raz pierwszy.
Czeka nas jednak długa droga, ponieważ na razie jesteśmy jeszcze na wyspie Lantau, nieopodal posągu wielkiego Buddy. Wstaje właśnie kolejny dzień, a my, skoro świt, pakujemy plecaki i biegniemy na autobus. Po 10 minutach jazdy wysiadamy w Tai O, wiosce, którą zwiedzaliśmy wczoraj. Nauczeni wczorajszym doświadczeniem z autobusami, które miały być, a ich nie było, chcemy być na przystani promowej znacznie wcześniej, niż planowa godzina o której prom odchodzi w kierunku Nowych Terytoriów.

W efekcie jesteśmy na tyle przed czasem, że zupełnie spokojnie możemy iść jeszcze na śniadanie. Wchodzimy pomiędzy zabudowania i szukamy jakiegoś przyjaźnie i niedrogo wyglądającego lokalu, w którym będzie można co nieco przekąsić. Mijamy kilka nieco obskurnych restauracyjek. W końcu naszą uwagę przykuwa niewielka kawiarenka, przed którą widnieje napis, iż w środku można się napić kawy i herbaty z mlekiem. Wchodzimy do środka. Tym razem nie mam jakoś ochoty na chińską kuchnię. Będę jeszcze miała cały miesiąc, by cieszyć się jej urokami. Zamawiam więc tosty z masłem orzechowym (w Hong Kongu nie trudno jeszcze o takie w miarę europejskie jedzenie) i szklankę gorącej herbaty z mlekiem. Podczas śniadania dwie rzeczy szczególnie zwracają moją uwagę. Po pierwsze, wiszący na ścianie napis po chińsku. Przyglądam mu się z dużym zainteresowaniem. Zastanawiam się, czy dobrze rozumiem znaczenie. Dziwne... Wyciągam słownik i sprawdzam. Efekt ten sam. Wiszący na ścianie napis głosi "uwaga, osuwisko". Nie do końca wiem, jak mam to rozumieć. Dopiero długi czas później, porównując różne miejsca w których takie napisy widywałam, stwierdziłam, że owo osuwisko ma jeszcze jedno znaczenie. Zwyczajne, banalne, "uwaga, ślisko". Że też w słowniku nikt nie uwzględnił takiego znaczenia chińskich znaków.
Wracamy na przystań i czekamy na prom. Czekamy i czekamy. Gromadzi się coraz więcej ludzi, więc jest szansa, że przypłynie planowo. Niektórzy, szczególnie emeryci, wykonują rozmaite ćwiczenia fizyczne. Zawsze fascynowało mnie to w Chinach. Wiele starszych osób wychodzi do parków, nad morze, czy w różne inne publiczne miejsca i razem spędzają czas ćwicząc, tańcząc, śpiewając czy grając na instrumentach muzycznych. Wydaje się, że mają tu sielankowe i beztroskie, pozbawione jakichkolwiek zmartwień, życie. A do tego niezwykle długo zachowują sprawność fizyczną.

W końcu nasz prom przypływa i wsiadamy. Mam nadzieję zająć miejsce na górnym pokładzie, ale ku mojemu niemałemu rozczarowaniu, nie pozwalają nam tam wejść. Mówią, że to niebezpieczne i że przebywanie tam podczas rejsu może zagrażać zdrowiu i życiu. Chcąc nie chcąc usadawiam się na dolnym pokładzie przy niezmiernie odrapanej szybie, mając nadzieję na choć parę zdjęć z rejsu. Jakości niestety mizernej, bo nawet po późniejszej obróbce na komputerze, bardziej widać rysy na oknie, niż to, co za nimi, ale jednak trochę udaje się uwiecznić. Oglądamy więc wyspę Lantau od strony morza, mijamy budowaną właśnie autostradę pomiędzy Hong Kongiem i Makau, którą wczoraj widzieliśmy z daleka, przepływamy nieopodal kolejki linowej, którą w pierwszym dniu pobytu dostaliśmy się do stóp Buddy.


W końcu docieramy do Tuen Mun na Nowych Terytoriach. Postanawiamy przespacerować się przez miasto, by dotrzeć do metra, które zabierze nas w kierunku granicy. Ulice wyglądają tu dużo bardziej, jak w Chinach, niż jak w centrum Hong Kongu. Zabudowa nie jest tak ciasna, ludzi nie ma aż tylu, jest sporo zieleni i jeszcze więcej przestrzeni.



Nie brakuje też kolorowych ptaków. Niektóre siedzą gdzieś na drzewach w parkach, inne skaczą po trawnikach, jeszcze inne przelatują nad naszymi głowami. Mamy tu mieszankę ptactwa wodnego, brodzącego i wszelkiego rodzaju skrzydlatych mieszkańców śródmiejskich zadrzewień.


Mijamy szkołę, przed którą dzieciaki grają w piłkę. Maluchy zauważają nas szybko, zaczynają się przyglądać z zaciekawieniem i machać do nas. Nieczęsto zdarza się pewnie, że ktoś biały, zamiast, jak przyzwoity człowiek, wsiąść w pociąg lub taksówkę i jechać z centrum prosto do granicy, zaczyna włóczyć się to tu, to tam, po zaułkach Nowych Terytoriów. Ale dla mnie to właśnie to jest w Chinach najciekawsze. O wiele chętniej zbaczam z głównego traktu i zaglądam w rozmaite miejsca, w których Europejczyków nie widują, niż odwiedzam znane wszystkim dobrze "atrakcje". Choć i tu od czasu do czasu trafię. Tak na przykład już po moim pierwszym pobycie w Chinach wszyscy pytali mnie "I co? Byłaś na Wielkim Murze?" A ja uśmiechałam się tylko i odpowiadałam "Nie. Miałam do niego, bagatela, jakieś 2000 km". Tym razem Wielkiego Muru też nie będzie. Planujemy co prawda odwiedzić też parę "książkowych" miejsc, głównie jednak chcemy krążyć po wioskach i wśród zagubionych gdzieś między wzgórzami południowych Chin ludów.

Idziemy sobie tak ulica za ulicą, gdy nagle Marian zwraca mi uwagę na coś, obok czego przeszłabym pewnie zupełnie obojętnie. No ale cóż, facet widzi czasem rzeczy, na które kobieta nawet nie spojrzy. Otóż zaciekawia go... warsztat samochodowy. Gdy spoglądam we wskazanym kierunku, okazuje się, że tym razem rzeczywiście mój małżonek wypatrzył coś nietypowego nie tylko dla miłośnika motoryzacji, ale i dla przeciętnego nie znającego się na rzeczy zjadacza chleba. W warsztacie na podnośniku stał autobus. I to autobus piętrowy. Zaiste, nieczęsty to widok. Choć jak popatrzeć na to z drugiej strony, jakiż autobus miałby tam stać, skoro po Hong Kongu jeżdżą wyłącznie piętrowe?

Wsiadamy do metra pociągu i jedziemy w dalszą drogę. Zanim przekroczymy chińską granicę (a spróbuj powiedzieć komuś za tą granicą, że będąc w Hong Kongu nie byłeś w Chinach...), chcemy zatrzymać się jeszcze w jednym miejscu. Naszym najbliższym celem jest Klasztor 10 000 Buddów. Zupełnie, jakby nam tego jednego z Wyspy Lantau było mało. Ale mniejsza o to. Klasztor ten chciałam zobaczyć już, gdy byłam w Hong Kongu po raz pierwszy, ale nie starczyło nam wtedy czasu. Tym razem musimy więc zatrzymać się tam koniecznie.
Zabudowania klasztorne pochodzą z początku XX wieku, nie są więc jakieś bardzo stare. Pracowano nad nimi przez 8 lat, po czym przez kolejnych 10 przygotowywano wypełniające całe założenie mniejsze i większe posągi Buddy. Nazwa klasztoru jest trochę myląca. Nie znajdziemy tu 10 000 przedstawień Buddy. Jest ich około... 12 800! Normalnie szok! Po wyjściu z metra i parominutowym spacerze docieramy do ścieżki prowadzącej na wzgórze klasztorne. Już tutaj witają nas pierwsze figury. Całą drogę po prawej i lewej stronie otaczają najrozmaitsze wyobrażenia Buddy. Najciekawsze jest to, że każde z nich jest inne. I to różnią się nie tylko postawą, ułożeniem ciała, czy rekwizytami. Każdy posąg ma też inną twarz, odmienne rysy, wyraża jakieś emocje. Zastanawiam się, po czym można poznać Buddę, skoro nie ma reguły co do tego, jak on wygląda. Chyba jedyną wspólną cechą mijanych przez nas podczas mozolnej wspinaczki Buddów jest to, że wszystkie statuy są pozłacane. No, może jeszcze to, że każdy ma na sobie jakiś rodzaj togi, a, o ile głowa nie jest przez ową togę nakryta, widać, że nie ma na niej ani jednego włosa. Tak więc kolor, ubiór i łysina są tym, co łączy wszystkie te wyobrażenia na temat Buddy.



Na szczycie trafiamy na kompleks zabudowań. Poza główną świątynią są wśród nich budowla przypominająca kształtem pagodę oraz coś na kształt niewielkich kaplic. Wnętrza tych ostatnich wypełnione są barwnymi figurami rozmaitych bóstw. I znów myślę sobie, że chciałabym kiedyś przyjść w takie miejsce z kimś, kto wyjaśniłby mi, kto tu jest kim, za co odpowiada i jakie są związane z nim tradycje, wierzenia czy legendy. Tum razem jednak nikt nie odpowie na nurtujące mnie pytania, bo są ze mną tylko mój mąż i Marta, którzy równie nieudolnie, jak ja, próbują odgadnąć, co też może się kryć za owymi kolorowymi postaciami.


Z resztą i dookoła świątyni nie brak różnych przedstawień, które z całą pewnością nie są Buddą. Niektóre kojarzą mi się nieco z bóstwami hinduskimi, ale też nie umiem dokładniej powiedzieć, co to takiego może być. Trzeba będzie kiedyś doczytać.


Zaglądamy do wnętrza głównej budowli. Wejście mogę jeszcze sfotografować, ale w środku nie wolno już robić zdjęć. Stwierdzam, że to właśnie tutaj znajduje się większość z tych 12 800 Buddów zamieszkujących klasztor. Setki, tysiące maleńkich figurek pokrywają ściany dookoła. No i mam dylemat. Przyszłam tu, by zobaczyć i sfotografować Klasztor 10 000 Buddów. Z zewnątrz sporo zdjęć mam, ale nie przedstawiają one jeszcze do końca tego, skąd też wywodzi się nazwa założenia. Trafiam wreszcie we właściwe miejsce, a tu, masz ci los, tabliczka o zakazie robienia zdjęć. Nie chcę łamać owego zakazu wprost. Co prawda obcokrajowcom sporo tu wybaczają, ale nie chciałabym zachować się nietaktownie. Z drugiej strony potrzebuję takiego zdjęcia. Cóż, jak Polak chce, to potrafi. Wychodzę ze świątyni, idę sobie na drugi koniec dziedzińca, robię jeszcze parę zdjęć z zewnątrz, po czym wykorzystuję możliwości niedawno zakupionego sprzętu i przy dużym zbliżeniu wychwytuję przez otwarte wejście fragment wnętrza. Mam moich Buddów! Może nie 10 000, ale patrząc na to zdjęcie, można wyobrazić sobie ogromną salę całą wyłożoną wewnątrz takimi maleńkimi figurkami. Jest tylko jeden problem. Moja teoria o łysinie Buddy upada... małe statuetki mają czarne, kręcone loczki. Chiny raz za razem czymś mnie zaskakują.


Pomijając kwestię przepięknych posągów i kolorowych budynków, watro było wspiąć się do klasztoru też dla samych roztaczających się stąd widoków. Teraz, parząc na fragment Nowych Terytoriów z góry, jeszcze bardziej uświadamiam sobie, jak bardzo różnią się one od Hong Kongu, który znam. Choć podobnie, jak centrum, jest to niezwykłe połączenie wysokich wieżowców i wspaniałych, porośniętych zielenią, gór.

Postanawiamy przed dalszą drogą posilić się w przyklasztornej restauracji (tak, odkąd tu przyjechaliśmy, ciągle jemy po świątyniach...) Do najtańszych nie należała, choć jedzenie, trzeba przyznać, jest całkiem dobre. Może za jednym małym wyjątkiem. Postanawiam zamówić taro, o którym czytałam kiedyś w jednej z powieści o Chinach. Jednak w przeciwieństwie do książkowego przysmaku, to, co dostajemy, nie bardzo nadaje się do jedzenia. Czuję się trochę tak, jak gdybym miała w ustach drobno zmielone trociny. Koszmar. Nigdy więcej taro! Bo to czysta fikcja literacka. Albo po prostu tamto z książki podane było jakoś inaczej niż to, na które trafiliśmy.

Wracamy na metro i jedziemy już bezpośrednio na granicę. Przeprawa na chińską stronę przechodzi nad wyraz sprawnie. I dobrze, bo robi się późno, czasu coraz mniej, a przed dojechaniem do Iwonki mamy jeszcze parę spraw do załatwienia. Po pierwsze: bank. Trzeba wymienić przywiezione z Europy Euro, bo na razie mamy przy sobie w najlepszym wypadku dolary hongkońskie. Niby Hong Kong jest częścią Chin, ale widzicie, jak to wygląda... inna waluta (w Chinach używa się yuanów), przekraczanie granicy, wiza (do Hong Kongu potrzebna dopiero przy pobycie przekraczającym 3 miesiące, podczas gdy w Chinach mając wizę można przebywać maksymalnie miesiąc), język (kantoński i angielski kontra mandaryński), ruch uliczny (Hong Kong - na angielską modłę, lewostronny; w Chinach po europejsku - prawą stroną ulicy). Można by tak długo jeszcze wymieniać. Mam wrażenie, że Chiny kontynentalne i Hong Kong więcej dzieli, niż łączy. I jakoś trudno mi sobie wyobrazić, żeby udało się kiedyś te dwa zupełnie odmienne organizmy zintegrować w jedną nierozerwalną całość.
Ale wróćmy do punktu wyjścia - szukamy banku. No i lipa, bo banki o tej godzinie już pozamykane. Kantorów też w pobliżu nie widać. A musimy mieć pieniądze na dojazd i by zwrócić Iwonce za bilety na dalszą trasę, które dla nas kupiła. Co zrobić? Bankomat! Szybko znajdujemy jeden. Nie działa. Jak pech to pech. Co gorsza, nie działa też moja zakupiona przed półtorej rokiem karta sim, więc nie mogę poinformować Iwonki, że się spóźnimy. W końcu znajdujemy jakiś bankomat, czyszczę konto do zera (dużo na nim nie było, a trochę gotówki będzie nam potrzebne), wracamy do sklepu z kartami telefonicznymi, z którego chwilę wcześniej odesłano nas mówiąc, że płatność bezgotówkowa nie wchodzi w grę, kupujemy kartę, dzwonimy do Iwonki. Wygląda, że cała sytuacja jest już pod kontrolą. Jedziemy więc przez Shenzhen metrem. Potem przesiadamy się na autobus. Na przystanku, po chwili oczekiwania, spotykamy się z Vincentem, który zabiera nas do domu.
W ciągu tego roku u naszych znajomych sporo się zmieniło. Zacznijmy od tego, że zostali rodzicami. W związku z tym przeprowadzili się w inną część miasta do większego mieszkania. Teraz mieszka razem z nimi niania, zajmująca się na co dzień dzieckiem. Maleństwo ma zaledwie półtora miesiąca. Aż dziw, że nas Iwonka mimo to zaprosiła. Co więcej, miałam wrażenie, że jest dumna, że przyjeżdżamy z tak daleka, by zobaczyć jej nowo narodzone dziecko.

Jedziemy z Vincentem na dworzec odebrać kupione dla nas wcześniej bilety na pociąg. Jutro jedziemy do Guilin. To spory kawał stąd, ale tym razem, za radą Iwonki, korzystamy z szybkiej kolei. Mając bilety w ręce wracamy do mieszkania, gdzie zostajemy przyjęci prawdziwą ucztą. Okazuje się, że do obowiązków niani należy nie tylko opieka nad dzieckiem, ale też gotowanie i dbanie o dom. Vincent nalewa nam zupy i częstuje rozmaitymi przysmakami, podczas gdy Iwonka usypia swoje dzieciątko w pokoju obok.



Posileni idziemy na zasłużony spoczynek. Nad naszym łóżkiem rozwieszona jest moskitiera. Przywodzi mi na myśl jedwabiste woalki nad łożem księżniczki. Zasypiam, jak zwykle, szybko. Jutro znów trzeba wcześnie wstać. Czeka nas kolejny dzień pełen wrażeń.
Comments