Ludy pośród wzgórz - podróż do Guangxi i Guizhou - Dzień 6
- Anna Kryszczak
- 28 lis 2015
- 7 minut(y) czytania
GUILIN
Ciszę przerywa tylko cichy szmer wydychanego powietrza i lekkie pochrapywanie. Jest zimno. Bardzo. Nie tyle w pokoju, w którym śpimy, bo powietrze ma nawet przyzwoitą temperaturę, co raczej lodowata jest podłoga, na której mamy rozłożoną cienką drewnianą matę. Przekręcam się na drugi bok, zwijam się jeszcze bardziej i staram się nie drżeć za bardzo z zimna, by nie obudzić leżących koło mnie osób. Za oknem jest już jasno. Ciekawe, która może być godzina? Zachary, u którego nocujemy, mówił, że lubi długo spać. Pytanie, jak długo? Też uwielbiam się wylegiwać, ale tutaj, w Chinach, mamy milion planów do zrealizowania, a późne wstawanie raczej temu nie sprzyja.
W końcu budzą się. Jeden po drugim. Marian, Marta, na końcu Zack. Jest godzina... 11:20! Zanim śniadanie, nasz gospodarz proponuje nam dość nietypowy spacer - na dach budynku, w którym mieszkamy. Wspinamy się po schodach, po czym wychodzimy na otwartą rozległą przestrzeń. A potem jeszcze wyżej, tym razem po metalowej drabince.

Trzeba przyznać, że widok jest niezwykły. Z dachu widać właściwie całe Guilin, pobliską rzekę Li i otaczające miasto wysokie, skaliste wzgórza. Są dosłownie wszędzie. Gdzie nie spojrzeć, linia horyzontu jest poszarpana ich stromymi stokami. I wcale nie wydają się być daleko. Już tu, w Guilin, wygląda to cudownie. A w Yangshuo, do którego planujemy udać się w ciągu najbliższych kilku dni, jest ponoć jeszcze piękniej.

Podczas gdy my podziwiamy widoki, Zack spokojnie delektuje się porannym papierosem, zaciągając się raz za razem dymem. Czasem wtrąca słowo lub dwa, pokazując nam to czy inne miejsce w oddali. W końcu proponuje, że najwyższy czas iść coś zjeść.

Szybko (choć z zachowaniem sporej ostrożności - jednak jest tu dość wysoko) schodzimy po drabinie z dachu, zbiegamy po schodach i udajemy się wspólnie na pobliską ulicę, na której znajduje się stoisko z dobrze mi już znanymi z pierwszej wyprawy chińskimi baozi - bułkami na parze z rozmaitymi nadzieniami. To dość tani sposób na pożywne śniadanie (jedna taka bułka kosztuje koło 1,5 yuana, czyli poniżej 1 zł). Zamawiamy kilka różnych bułek, tak, by móc skosztować paru smaków, bierzemy też coś do picia, pakujemy wszystko do foliowych siateczek i wracamy do mieszkania, by się posilić. Wybór baozi jest na prawdę ogromny. Wśród tych, które wybraliśmy, są najbardziej typowe w kształcie - okrągłe, ale mamy też takie wrzecionowate. Większość w kolorze jasnego ciasta, lecz jedne mają barwę zieloną. A nawet trafiają się nam takie stylizowane na radosną mordkę świnki.

Te ostatnie, moim zdaniem, okazują się być najpyszniejsze, bo wypełnione są bardzo słodkim nadzieniem, przypominającym zarówno smakiem jak i konsystencją kogel mogel. Inne bułki mają w środku wieprzowinę, raz na słodko, to znów na ostro. Nie smakują mi tylko te zielone, bo ich wnętrze wypełnione jest pastą z czerwonej fasoli. Jedno jest w każdym razie pewne - przy tak dużym wyborze nawet najbardziej wybredne osoby mogą znaleźć coś dla siebie.

Ciekawy, w pewnym sensie, okazuje się też zamówiony przeze mnie napój. Ciepły, o dość gęstej konsystencji i kolorze koktajlu borówkowego. Ponoć zrobione jest to z tofu. Na początku nawet mi to smakowało, ale im dłużej go piję, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że jednak nie ma to jak dobra kawa z mlekiem.

Po skończonym śniadaniu idziemy z Zacharym się przejść. Spacerujemy jedną z najbardziej popularnych (czytaj: bardzo komercyjnych i nastawionych na turystów) ulic w Guilin. Jest dość tłoczno, choć przecież jesteśmy tu późną jesienią, zdecydowanie poza szczytem sezonu. Wolę nawet nie myśleć, jak tu może wyglądać, gdy miasto zalewane jest wiosną przez morze turystów. Tak czy tak, nawet teraz, butików i straganów nie brakuje, wszędzie można kupić jakieś pamiątki lub przekąski i gdyby ktoś chciał, z łatwością mógłby pozbyć się tu znacznej części zabranej na wakacje gotówki.
Po dłuższej chwili Zack mówi, że ma dziś parę spraw do załatwienia i możemy się umówić wieczorem, a teraz zmyka. Żegnamy się i dalej idziemy we trójkę. Jednym z podstawowych miejsc, które potrzebujemy odwiedzić, jest bank. Dalej cierpimy na niedobór chińskiej waluty, a po wczorajszej kradzieży, podczas której Marian stracił portfel, na brak jakiejkolwiek gotówki w ogóle. Wchodzimy do pierwszego napotkanego Bank of China i ustawiamy się w kolejce do okienka. Najpierw pobieram cały plik druczków, które trzeba wypełnić. Mam do wymiany Euro i parę dolarów. Wpisuję wszystko na jednym formularzu i oddaję w kasie. Pani zwraca mi papiery, mówiąc, że jest źle.
- Dlaczego? - pytam.
- Dla każdej waluty trzeba uzupełnić osobny formularz - odpowiada uprzejmie pani w okienku.
No i zabawa zaczyna się od nowa. Znów wpisywanie danych z paszportu (tym razem w dwóch egzemplarzach). Na jednym blankiecie Euro, na drugim te moje 5 dolarów, które gdzieś mi się w domu kiedyś zawieruszyły, więc przed wyjazdem stwierdziłam, że mogę je dorzucić do ogólnej puli wakacyjnej. Esz, u nas to jest o niebo prostsze. Idziesz do kantora, dajesz pieniądze, dostajesz walutę o którą prosisz i potwierdzenie wymiany. I tyle. A tu jakaś masakra... druczki, formularze, rubryczki do wypełnienia. Cały proces trwa, i to długo.
Podaję pani wypełnione raz jeszcze dokumenty, a ta znów mi oddaje, mówiąc, że tak być nie może.
- O co chodzi tym razem?
- W ciągu jednego dnia można wymienić maksymalnie równowartość 500 dolarów.
No tak, a ja chciałam uniknąć przechodzenia przez tą całą gehennę raz jeszcze i wymienić całość naszej kasy na najbliższe 3 tygodnie. Co było robić. Wypełniam druczki jeszcze raz. Teraz powinno byś już wszystko w porządku - myślę - podając po raz trzeci pani siedzącej w okienku plik formularzy i pieniądze. Sprawdza dokumenty, tym razem bierze je bez słowa. Po czym zaczyna przyglądać się bardzo dokładnie kolejnym banknotom. Słyszałam, że mają tu manię na punkcie podrabianych Euro i sprawdzają wszystko po milion razy, zanim przyjmą obcą walutę.
- Ten banknot jest uszkodzony. Nie przyjmę go. Proszę dać inny - stwierdza pani, oddając mi po chwili 100 Euro.
- Jak to? - pytam z przerażeniem - co z nim nie tak? - kobieta wskazuje mi dosłownie-jedno-milimetrowe naddarcie na brzegu banknotu - przecież to nic! - protestuję. Na niewiele się to zdało. Pani w okienku ma czas i nie zamierza ustąpić. Niechętnie podaję jej drugi banknot, a ten chowam z powrotem do portfela. U nas przyjmuje się banknoty w o wiele gorszym stanie. Zszokowało mnie zupełnie, że taki drobiazg może zdyskwalifikować pieniądz.
- Ten też jest uszkodzony - kobieta oddaje mi otrzymany przed chwilą banknot. Ta sama historia. Minimalne naddarcie na zgięciu. Jestem bliska płaczu. Co dopiero przepadła połowa naszej wyjazdowej gotówki i dwie karty kredytowe, a teraz ktoś mi mówi, że te pieniądze, które nam jeszcze zostały, są bez wartości. To jakiś koszmar.
- No to co ja mam zrobić? - pytam bezradnie.
- Poproszę o inny banknot - spokojnie powtarza kobieta, jak gdyby do niej zupełnie nie docierało, że przez jej nadgorliwość możemy nie mieć co jeść.
To były absolutnie ostatnie pieniądze, które trzymałam na dnie plecaka na czarną godzinę. Podaję pani resztki tego, co mi zostało. Teraz nie mamy już nic więcej. Odbieram wypłacony mi nareszcie plik juanów i wychodzimy z banku. Jeśli komuś zależy na czasie i chce uniknąć milioma formalno-urzędniczych kłopotów i przechodzenia przez jakieś dziwaczne i dla nikogo niezrozumiałe procedury, zdecydowanie polecam korzystanie z bankomatów zamiast tradycyjnej wymiany walut. Przy czym lepiej wypłacić raz a dobrze, niż co jakiś czas po trochu, bo może zostać doliczona spora prowizja od transakcji. Mój bank na przykład za jednorazową wypłatę liczy sobie 40 zł.
Gdy już udało się opuścić bank, udajemy się na dalszy spacer po Guilin. Idziemy nad rzekę Li. Jest bardzo szeroka, szaro-bura i malowniczo otoczona wzgórzami. A ponad nią przerzucony jest potężny pieszo-samochodowy most, którym i my przeprawiamy się na drugą stronę.


W oddali widać Park Siedmiu Gwiazd. Planowaliśmy co prawda, że dziś tam pójdziemy, ale jako że jest już dość późno, postanawiamy jednak wybrać się tam jutro, a ten dzień spędzić na włóczeniu się po okolicy to tu, to tam.

Nad brzegiem rzeki Li przyglądamy się grupie rzeźbiarskiej przedstawiającej pędzące stado koni. Nieźle się prezentują w tym bajkowym krajobrazie. Tym bardziej, że dzieło wykonane zostało z dużą dbałością o szczegóły i ekspresję końskich pysków.

Rozglądamy się co nieco po straganach. Uwagę przykuwają ozdobne kamienie, do złudzenia przypominające boczek. Nazywamy je "kamieniami boczkowymi". Co zabawne, gdy udaje mi się poznać ich chińską nazwę, brzmi ona w dosłownym tłumaczeniu "kamień mięsny". Tak więc nie byliśmy dalecy od prawdy.

Gdy byłam w Chinach po raz pierwszy, w oczy rzuciły mi się ogromne ilości skuterów i motorów. W Guilin jest podobnie. Pojazdy dwukołowe (zwykle nie będące rowerami) mijają nas raz za razem. Trzeba zachować ciągłą ostrożność. Choć mam wrażenie, że tutaj ludzie jeżdżą w nieco bardziej cywilizowany sposób, niż w prowincji Yunnan.

Spacerując po jednym z parków (tym z dwoma bliźniaczymi pagodami, w którym byliśmy wczorajszego wieczoru) natykamy się na ciekawe rzeźby w postaci leżących w poprzek alejki świń. Być może ma to być swoista "zapora" uniemożliwiająca wszechobecnym jednośladom wjazd na teren zielony?

Wśród mijanych przez nas straganów nie brakuje takich z przekąskami. Dość popularne w tej okolicy są faszerowane małże. Trudno się dziwić. Rzeka płynie tuż obok, do morza też nie jest przecież tak daleko. To i wszelkie wodne stworzenia z łatwością trafiają na patelnię lub grilla.

Na każdym rogu widać też stoiska z owocami na słodko. Są tu owocki kandyzowane w cukrze, zalewane galaretą, szaszłyki owocowe... Czego tylko dusza zapragnie! A jak wybrać te najsmaczniejsze? Wystarczy przyjrzeć się, gdzie ustawiają się najdłuższe kolejki.


Po długim i intensywnym dniu lądujemy na obiadokolacji w tej samej restauracyjce co wczoraj, zamawiając ten sam pyszny makaron po guilińsku. Jeśli chodzi o kuchnię niskobudżetową (porcja takiego makaronu to jakieś 2-3 zł), to jest to chyba moja ulubiona jej odmiana.

Wracamy do domu. I, jak się okazuje, czeka nas ciekawy wieczór. Co prawda wczorajsze usterki zostały już w miarę ogarnięte, ale w międzyczasie pojawiły się (czy może raczej ujawniły się) nowe. I tak to zaczynamy od naprawy nie-do-końca-działającego piecyka w kuchni, potem urządzamy obławę na trzy gigantyczne karaluchy (te azjatyckie, w porównaniu z europejskimi, są doprawdy imponujących rozmiarów), na koniec natomiast przy użyciu tasaka i taśmy izolacyjnej naprawiamy odpływ z kuchennego zlewu. W tak zwanym międzyczasie Marta szoruje i zamiata całe mieszkanie. Dochodzimy potem do wniosku, że może zamiast szukania noclegu na Couchsurfingu bądź po hostelach powinniśmy ogłosić się jako wędrowna ekipa remontowo-porządkowa i wędrować od wioski do wioski, świadcząc usługi za miskę z ryżem i kawałek podłogi do spania.

Po pracy należy się odpoczynek. Idziemy z Zachartym do jego ulubionego niemieckiego pubu. Ku jego zgorszeniu, zamiast uchodzącego za najlepsze, niemieckiego piwa, zamawiamy o wiele słabsze i gorszej jakości piwo z Guilin (no ale to niemieckie to mamy przecież u siebie za miedzą, więc trzeba czegoś lokalnego spróbować). Reszta wieczoru i spory kawałek nocy upływa nam na grach, nie tylko karcianych, do których z czasem włącza się też barmanka - znajoma Zacka. Wracamy na nocleg koło drugiej w nocy. Oj, słabo widzę to nasze jutrzejsze poranne wstawanie... a tyle mamy tu do zobaczenia!

Comments