top of page

Ludy pośród wzgórz - podróż do Guangxi i Guizhou - Dzień 5

  • Zdjęcie autora: Anna Kryszczak
    Anna Kryszczak
  • 27 lis 2015
  • 9 minut(y) czytania

KOMISARIAT

Wydawać by się mogło, że Chiny to bezpieczny i spokojny kraj, gdzie nikt raczej białemu człowiekowi nie wchodzi w drogę, no, chyba żeby zagadać skąd jest, czy mu się tu podoba i co planuje robić dalej. Wydawać by się też mogło, że policja sprawuje tu jedyną i niepodzielną władzę, a długie ramię sprawiedliwości dosięgnie każdego. Wydawać by się mogło... Co prawda nadal jestem zdania, że zaiste tak właśnie jest. Przeciętny Chińczyk przyjaźnie patrzy na przybyszów z Zachodu, przeciętny stróż prawa sumiennie spełnia swoje obowiązki, a przeciętna zbrodnia pociąga za sobą zasłużoną karę. Jednak w Państwie liczącym ponad miliard obywateli z czystej statystyki wynika, że czasem trafia się na nieprzeciętnych ludzi i nieprzeciętne sytuacje. Ale zacznijmy od początku...


Moja chińska przyjaciółka Iwonka jak zawsze wita nas pysznym śniadaniem. Choć prawdę mówiąc, podobnie jak wczoraj kolację, to nie ona je zrobiła. Już od świtu w kuchni uwija się niania. Na stole pojawia się parę lokalnych przysmaków, a wśród nich ciepła, szara zupa ze zmiksowanych ziaren (kolor tej zupy może być różny, zależnie od tego, jakich dokładnie składników się użyje; ja znałam już wersję o odmianie barwnej białawo-beżowej, tym razem natomiast dodane zostały też jakieś czarne fasolki, stąd błotnisty kolor), smażone w głębokim tłuszczu "paluchy" z ciasta, bułki na parze ze słodkim nadzieniem oraz bataty.





Osiedle, na którym mieszka teraz Iwonka z Vincentem, jest o wiele przyjemniejsze, niż to, na którym przyjmowali nas w zeszłym roku. Budynki nie są tak obskurne, zaułki ciemne, a krążące wokół typy podejrzane. Sporo jest zieleni, a z balkonu roztacza się widok na obszerne podwórze. Choć, trzeba przyznać, jest to jednak chińskie blokowisko.




Poranek spędzamy z Iwonką i jej maleństwem. Dzieciątko ma ledwie czterdzieści parę dni. Nigdy dotychczas nie trzymałam tak małego człowieczka w rękach. Córeczka Iwonki rozgląda się cały czas dookoła, choć nie łapie jeszcze kontaktu wzrokowego, ani nie sprawia wrażenia, jak gdyby potrafiła na czymkolwiek utrzymać wzrok. Ale i tak jest urocza!




Idziemy z nianią na zakupy. Na zieleńcu przed blokiem mijamy różnych sąsiadów. Wszędzie są dzieci. Stwierdzam, tak, jak podczas mojej ostatniej wizyty w Chinach, że zupełnie nie widzę tu efektów polityki jednego dziecka.



Mimo, że osiedle wygląda nieco porządniej, niż to zeszłoroczne, otaczające ulice mają jednak typowo chiński, prowincjonalny charakter. Kupić tu można niemal wszystko. Idziemy do części, w której handluje się jedzeniem. I tak poczynając od zwyczajnych i niezwyczajnych warzyw, poprzez mniejsze i większe ryby (żywe, jak również pokawałkowane lub... kawałkowane - trzeba było uważać, przechodząc obok, bo łuski leciały we wszystkie strony), owoce morza (np. związane jak paczuszki na poczcie kraby), drób wszelaki (smażony na ruszcie, ale i surowy, pozbawiony piór, łypiący na przechodniów półotwartymi martwymi oczami), na wielkogabarytowych zwierzętach skończywszy (można było zarówno kupić sobie barana żywego, na postronku, jak i jakąś jego część; powiedzmy, że kawałki mięsa sprzedaje się i w polskich sklepach, z rzadka jednak są niedogolone, a jeszcze rzadziej jest to na wpół ogolona brzytwą, świeżo odrąbana barania głowa...) Nic dodać, nic ująć, Chiny pełną gębą. Ludziom o słabszych nerwach radzę tradycyjne targowiska omijać szerokim łukiem.






Pomiędzy ulicznymi straganami wędrowali też obnośni handlarze dóbr wszelakich. Można było na przykład stać się szczęśliwym właścicielem plastikowego bębenka, czy też nabyć akwarium ze złotą rybką (tym razem, z całą pewnością, sprzedawaną w celu innym, niż konsumpcyjny).



Moją uwagę wśród tego całego zamieszania przyciągnął człowiek leżący na brzuchu na jakiejś desce z kółkami, nakryty brudnym kocem, czołgający się pomiędzy nogami przechodniów i proszący o datki. Co prawda w Chinach dość rzadko widywałam żebraków, ale jeśli już się na jakiegoś trafi, jest to zwykle obraz nędzy i rozpaczy. Nie to, co w Europie, gdzie niejednokrotnie zdrowy, młody człowiek, zamiast iść do pracy, prosi na ulicy o pieniądze. Tutaj żebrzą tylko ci, którzy naprawdę nie są w stanie pracować. Nie zapomnę nigdy na przykład scenki z dworca w Shenzhen, gdy byłam tu po raz pierwszy. Po ulicy, leżąc na deskorolce, sunął człowiek. Miał tylko jedną rękę. Tylko. To była jedyna kończyna, którą posiadał. Żebracy w Chinach wyglądają strasznie, bo jeśli ktoś jest w stanie w jakikolwiek sposób zarabiać na siebie, to nie będzie prosił o pieniądze za nic. W Kunmingu na przykład widziałam kiedyś kalekę, który nie miał rąk, ale zamiast po prostu prosić na ulicy o wolne datki, śpiewał. Inni, chcąc uzbierać na chleb, handlują czym popadnie lub wyświadczają różnego rodzaju usługi. Tutaj słowa "kto nie pracuje, niech nie je" realizują się w pełni. Z jednej strony to budujące, że człowiek, zamiast patrzeć na swoją bezradność, stara się jakoś zadbać o utrzymanie, z drugiej jednak, bywają chwile, gdy efekt tej bezlitosnej selekcji po prostu mnie przeraża.



Jeszcze przed południem Iwonka żegna nas, pakuje do taksówki i wysyła na dworzec. Droga nie jest daleka, szybko i bez problemu docieramy więc na miejsce. Wsiadamy szybko do pociągu do Guilin, na który bilety odbieraliśmy wczoraj.



Tym razem Iwonka kupiła nam bilety na super szybką kolej. Ostatnio natomiast jechaliśmy pociągiem sypialnym, który niemiłosiernie długo i powoli przemierzał terytorium południowych Chin. Ma to swoje plusy, bo drogę liczącą jakieś 600 km mamy pokonać w niecałe 4h (pociąg rozwija prędkość do 300 km/h), ale ma też minusy. Najbardziej chyba martwi mnie to, że tego typu szybką koleją jeżdżą zupełnie inni ludzie, niż tanimi, powolnymi, długodystansowymi składami. Ta cała śmietanka intelektualno-biznesowa albo jest opatrzona z Europejczykami na co dzień, albo uważa, że podniecanie się bliską obecnością białego człowieka i możliwością kontaktu z nim jest po prostu nietaktowne. Fakt faktem, nikt totalnie się nami nie interesuje, nie pyta, skąd jesteśmy ani dokąd jedziemy. Traktują nas trochę jak powietrze, ot co.



Droga się dłuży, a jak stwierdzam, że jestem głodna. Co prawda Vincent jest zdania, że posiłki w pociągach są drogie i niedobre, ale ja się z nim do końca nie zgadzam. Jadałam już nawet w tej taniej kolei i jedzenie było całkiem niezłe. Tu, może ceny okazują się rzeczywiście nieco wyższe, ale też zatrważające nie są. 20 zł to jeszcze nie najgorsza kwota, biorąc pod uwagę, że otrzymuje się za nią ciepły i pożywny posiłek. Idę więc do chińskiego odpowiednika Warsu, ustawiam się w tłumku oblegającym barek i czekam. I czekam. I czeeeekaaaam... A sprzedawca obsługuje wszystkich koło mnie, przede mną, a nawet za mną, a mnie uporczywie omija. Nie chcę się dopominać, że przecież już dawno powinna być moja kolej, ale pomału zaczyna mnie to irytować. Facet ewidentnie udaje, że wcale przed nim nie stoję. O co chodzi? Nie zna angielskiego i boi się zbłaźnić przed pozostałymi pasażerami próbując zagadnąć do Europejki, czy może po prostu nie lubi białych? O cokolwiek by nie chodziło, moje zniecierpliwienie wzrasta. W końcu gość znika gdzieś na zapleczu, a gdy na jego miejsce pojawia się na moment jakaś kobieta, przejmuję inicjatywę i to ja zagaduję do niej (po chińsku, rzecz jasna) prosząc o wybrane danie. W końcu, z tacką przepełnioną ciepłymi kąskami, wracam na moje miejsce.



Mimo, iż mamy koniec listopada, pogoda za oknem cały czas jest piękna. Słońce jasno świeci, jest ciepło. Aż trudno uwierzyć, że w Guilin, do którego zmierzamy, podobno jest już zima. Pociąg mknie bardzo szybko, raz za razem przejeżdżając przez tunele. Na przemian więc albo nie widać nic, albo gdy już wyjedziemy spod ziemi, za oknem pojawiają się góry. Początkowo były gdzieś daleko na horyzoncie. Teraz natomiast są coraz bliżej. I jest ich coraz więcej. Okolice Guilin słyną z przepięknych wzgórz krasowych rozciągających się wszędzie, gdzie wzrokiem sięgnąć. Już teraz, przemykający za oknami naszego składu, mamy przedsmak tego, co niebawem nas czeka. Patrząc na to, mam wrażenie, że to makro-region Pieniński w chińskim wydaniu.



Przed czwartą nasz pociąg zatrzymuje się na dworcu w Guilin. Najbliższe noce mamy spędzić w domu Zacha, którego, podobnie jak Iwonkę, poznałam przez Couchsurfing. Z tą tylko różnicą, że u mojej Chineczki po raz pierwszy byłam półtorej roku temu. I jeszcze z tą, że Zachary nie jest Chińczykiem.


By dostać się do mieszkania, musimy przejechać paręnaście przystanków autobusem. Taksówkarze w Guilin mają mentalność odbiegającą od przyjaznych i nie nachalnych Chińczyków, których znałam z pierwszej wyprawy, i nie da się im wytłumaczyć, że nie jesteśmy zainteresowani ich usługami. Pasuje mi to raczej do paru innych krajów które w życiu przyszło mi odwiedzić, niż do moich ulubionych Chin. No ale cóż. Gdy znajdujemy wreszcie właściwy autobus, wsiadamy do niego w wielkim ścisku. Zanim rusza, Marian nagle stwierdza (klnąc przy tym niemiłosiernie na wszystko na czym świat stoi), że nie ma portfela. Uspokajam go i mówię, żeby sprawdził wszystkie kieszenie w plecaku, kurtce i spodniach. Nie ma. Wybiega na przystanek i patrzy, czy portfel nie leży gdzieś na ziemi. Tutaj też pusto. Wygląda na to, że gdzieś przez tłum przemknął kieszonkowiec. Na szczęście znaczna część pieniędzy była rozlokowana po różnych zakamarkach naszego bagażu, ale w portfelu Mariana i tak pozostał pokaźny kawałek tego, za co mieliśmy żyć przez najbliższy miesiąc. Do tego dokumenty (na szczęście paszport miał osobno), karta kredytowa itp.


Autobus już jedzie, gdy Marian dalej przeszukuje bagaż, utwierdzając się coraz głębiej w przekonaniu, że został okradziony. W pierwszej chwili chce wracać na dworzec, by przegrzebać wszystkie śmietniki w poszukiwaniu wyrzuconych przez kieszonkowca dokumentów. To mi się jednak wydaje szukaniem igły w stogu siana. Jedźmy lepiej do Zacha, który przecież mieszka już tutaj dość długo, więc na pewno pomoże nam dogadać się na komisariacie i zgłosić sprawę. Witamy się więc z naszym nowym gospodarzem i mówimy mu, że mamy problem...


Zabiera nas do mieszkania, gdzie pozostawiamy ciężkie bagaże i dalej, na lekko, idziemy we czwórkę na policję. Zostajemy przyjęci z uśmiechem i poczęstowani herbatą. I tutaj niespodzianka. Po pierwsze, czego można się było spodziewać, na komisariacie nikt nie mówi po angielsku. Po drugie, czego trochę mniej się spodziewaliśmy, Zach nie za bardzo mówi po chińsku. Chcąc nie chcąc zostaję więc tłumaczem. Marian opowiada, co się stało. Pani słucha uważnie, kiwając ze zrozumieniem i współczuciem głową, zadaje pytania, notuje. Po czym stwierdza, żebyśmy usiedli. Musimy zaczekać na wsparcie. A tymczasem, może chcielibyśmy się napić jeszcze trochę herbaty?


Po jakiejś godzinie oczekiwania "wsparcie" w końcu dotarło. Jak się okazało, tylko po to, by zrobić sobie z nami pamiątkowe zdjęcie, pokazujące, jak to Chińska policja dzielnie pomaga rozwiązywać problemy zagranicznym turystom. Po czym pani z komisariatu powiedziała coś, czego nie zrozumiałam. Widząc moje zmieszanie, wyciągnęła komórkę i użyła translatora. Gdy przeczytałam, co napisała, aż mnie wgięło. "Nie jesteśmy z policji". Jak to? Przecież to miał być komisariat? Jak to nie jesteście z policji? Kobieta musiała zauważyć, że coś jest nie tak, bo znów sięgnęła po translator. Tym razem wszystko się wyjaśniło. W Chinach, jak się okazało, jest kilka rodzajów policyjnych placówek i ta, do której trafiliśmy, nie zajmuje się tego typu sprawami, jak nasza. A więc przetrzymywali nas tu przez godzinę tylko po to, by zrobić nam zdjęcie? Na szczęście nie pozostawili nas zupełnie bez pomocy. "Wsparcie" proponuje, że zawiozą nas na komisariat, w którym zajmą się naszą sprawą. Radiowozem. Ale tylko poszkodowanego w towarzystwie jednej osoby.


- Nie!!! - woła Marta z przerażeniem w oczach - nie zostawiajcie mnie samej!


- Tylko na chwilę. Zostaniesz z Zacharym. Musimy jechać - i zanim Marta zdąża zaprotestować po raz drugi, drzwi radiowozu zatrzaskują się za nami.


Pędzimy przez miasto na sygnale. Albo może raczej pędzilibyśmy, gdyby ktokolwiek tutaj takim sygnałem się przejmował. Ale nie. To są Chiny. Radiowóz może sobie wyć, może mrygać we wszelkich możliwych kolorach, a sznur samochodów przed nim i tak się nie rozstąpi. Trzeba odstać swoje w korku, nawet jeśli jest się przedstawicielem służb mundurowych w akcji.


Po dłuższej chwili docieramy wreszcie do placówki, w której mają nam pomóc. Tutaj spotykamy policjantkę, która w miarę płynnie operuje angielskim. Zadaje nam te same pytania, co ta z pierwszego komisariatu. Notuje. Nie wdaje się w szczegóły. Za to bierze od mojego małżonka odcisk palca. W końcu wręcza Marianowi ostemplowany papier, z którego przeciętny śmiertelnik zrozumie jedynie nazwisko (reszta jest po chińsku) i mówi, że dołożą wszelkich starań, by ująć złodzieja.


Wychodząc zastanawiamy się, gdzie my właściwie jesteśmy i jak trafimy stąd do Zacha. Na szczęście, ku naszemu zaskoczeniu, policjanci proponują, że odwiozą nas do domu. Jestem koszmarnie głodna.


Marta zjadła razem z Zachiem, gdy my byliśmy na komisariacie. Gdy się spotykamy, Zachary wraca do domu, a my we trójkę idziemy poszukać jakiegoś miejsca na ciepły posiłek. Znajdujemy pierwszą lepszą jadłodajnię i zamawiamy makaron po guilińsku, który okazuje się później jednym z moich ulubionych lokalnych dań. Parę plasterków mięsa, zielona cebulka, w bogatszej wersji zdarzały się też orzeszki. Proste, treściwe i pożywne. I bardzo tanie (porcja ok. 2-3 zł). Można było do tego dołożyć jeszcze jajko sadzone za kolejną złotówkę.



Posileni, idziemy na nocny spacer. Mieszkamy w samym centrum Guilin, tuż nad pięknymi jeziorami Rong Hu (Figowcowe Jezioro) i Shan Hu. Miasto, jak na Chiny przystało, jest wspaniale rozświetlone. Co jeden nadjeziorny obiekt wygląda lepiej. Kolorowe budynki, przecudny most.




No i dwie, słynne bliźniacze pagody. Pagoda Złota i Srebrna. Pagoda Słońca i Księżyca. Niby bliźniacze, a jednak różne. Ta pierwsza, zdecydowanie wyższa i smuklejsza, mierzy 41 m i ma 9 kondygnacji. Jest najwyższą na świecie pagodą spiżową, na wodzie oraz z windą. Srebrna składa się z 7 kondygnacji i stanowi wspaniałe uzupełnienie tej pierwszej. Obie odbijają się przepięknie w czarnej tafli jeziora.



W końcu wracamy do domu na zasłużony odpoczynek. Za nami dzień pełen wrażeń. Siedzimy na niemiłosiernie zimnej podłodze, na której mamy spać przez najbliższe noce i czekamy, aż skończy się robić pranie. Niestety wcześniej nie da sie wejść do łazienki, bo brudna woda z pralki wylewa się prosto na podłogę, zalewając całe pomieszczenie. Prąd już jest (gdy tu przyjechaliśmy, nie było, eksplorowaliśmy więc nasze mieszkanko przy latarkach), za to nie ma ciepłej wody. I to nie tylko dlatego, że odkręca się ją używając kurka do zimnej. Coś się zepsuło w piecyku. Marian co prawda bawi się w McGyver'a i usiłuje naprawić usterkę przy użyciu sprężynki z mojego długopisu, nie mniej jednak piecyk nadal odmawia współpracy. Zamiast więc myć się po ciemku w ciepłej wodzie, jak mieliśmy w perspektywie w godzinach popołudniowych, będziemy się kąpać przy świetle, ale w lodowatej. Żeby podkreślić komizm sytuacji dodam, że od wczoraj w łazience nie ma drzwi, bo... wypadły. Zamiast nich z framugi zwisa podarta szmata niekoniecznie pierwszej świeżości. Nasz pobyt w Guilin zapowiada się... hm... ciekawie.

 
 
 

Commentaires


Moje podróże
- czytaj od początku
Najnowsze
Słowa kluczowe

Zapraszam na wspólne wycieczki oraz na warsztaty i slajdowiska podróżnicze

tel.: +48 513 133 477
Email: anna.kryszczak@gmail.com

Oprowadzam po polsku i po angielsku
Znajdź mnie na Facebooku!

 

Wszelkie aktualności na temat tego, co robię, dostępne są na moim profilu

bottom of page