W krainie herbaty - podróż do Yunnanu - Dzień 31
- Anna Kryszczak
- 10 wrz 2014
- 6 minut(y) czytania
ZNÓW W HONG KONGU
Po miesiącu chińskiej tułaczki przychodzi w końcu ten dzień, gdy musimy przekroczyć granicę i pozostawić za sobą ten niezwykły kraj. Wstajemy dziś dość wcześnie, żegnamy się z gospodarzami i powoli zmierzamy w stronę przejścia granicznego z Hong Kongiem. W Shenzhen uzupełniamy jeszcze zapasy herbaty (choć przyznam szczerze, nie mam pojęcia, jakom cudem udaje się nam upchnąć kolejne torebki w wyładowanych do granic możliwości plecakach), po czym rzucamy się w wir biurokracji mającej na celu wypuszczenie nas z kraju.
Na przejściu granicznym, jak zwykle, koszmarne kolejki. Na szczęście dla osób spoza Chińskiej Republiki Ludowej są osobne bramki, co zaoszczędza nam dobrych parę godzin koczowania w tym niezmiernie zatłoczonym miejscu. Jesteśmy przygotowane na to, że każą nam wyciągać wszystko z plecaków, szczegółowo tłumaczyć się z każdego niemal przewożonego przedmiotu, a być może część z nich pozostawić, bo na przykład mamy za dużo torebek z herbatą, czy też nie wolno wywozić jakichś tam owoców. Ku naszemu niemałemu zaskoczeniu wszystko przebiega sprawnie. Nasz bagaż nie zostaje nawet prześwietlony, nie mówiąc już o tym, żeby ktoś nam kazał rozpinać plecaki. Ludzie patrzą na nas co prawda trochę dziwnie, to znaczy szczególnie na mnie, bo mam na głowie przywieziony z Yunnanu chiński, stożkowy, bambusowy kapelusz, ale nikt nas nie zatrzymuje i bez problemu przechodzimy przez kolejne bramki. Tu pokazać paszport, tu podpisać jakiś dokument, tu znów tylko minąć strażnika, ładnie się do niego uśmiechając. W pewnym momencie ktoś nas jednak zatrzymuje. Chińczyk w mundurze macha do Ady, bo podeszła bliżej. Przykłada jej jakieś dziwne urządzenie do twarzy, coś sprawdza na jego wyświetlaczu, po czym puszcza nas dalej. Do dziś nie wiemy, co to mogło być. Sprawdzali jej temperaturę, czy przypadkiem nie ma gorączki i nie wnosi na teren Hong Kongu jakiejś choroby? Rejestrowali siatkówkę w oku? Coś innego robili? To już chyba na zawsze pozostanie tajemnicą. Najważniejsze, że pozwalają iść i wkrótce wsiadamy do metra, które zabiera nas do centrum miasta.
W Hong Kongu planujemy spędzić tylko jedną noc. Jutro po południu odlatuje nasz samolot. Decydujemy się tym razem na nieco droższy, niż na początku podróży, hotel. Okazuje się jednak o niebo lepszy od tamtego. Czysto, schludnie, ściany dosłownie wyłożone złotem (lub czymś, co je imituje) i lustrami. Nawet w windzie wisi kryształowy żyrandol! Po prostu bajka! A za nocleg płacimy tak na prawdę niewiele więcej, niż dałyśmy za tamtą duszną, ciasną celę bez okien, gdzie po ścianach biegały karaluchy. Wtedy mieszkałyśmy na Półwyspie Kowloon, tym razem na wyspie Hong Kong. Do tego nasz pokój położony jest na 17 piętrze, z okna mamy więc wspaniały widok na Port Wiktorii.

Zostawiamy ciężkie plecaki w pokoju i na lekko wybieramy się na spacer po mieście. Poprzednim razem tak lało, że niewiele zobaczyłyśmy. Teraz deszcz ustał, jest duszno i parno. Może nie są to najbardziej komfortowe warunki na przechadzkę, ale co nieco zobaczyć by można. W naszej najbliższej okolicy pełno jest sklepików sprzedających rozmaite specjały służące do medycyny ludowej. Znów żałuję, że mój chiński nie jest na tyle dobry, by dopytać, co do czego dokładnie służy. Dość jednak powiedzieć, że znajdujemy tu niemal wszystko. Od różnych ziółek i owoców, poprzez rozmaite morskie stworzenia, skorupy żółwi, na miniaturowych smokach skończywszy. Z tych ostatnich przygotować można ponoć jakąś leczniczą zupę. Ale na co ona pomaga? Tego już nie zrozumiałam.



Hong Kong różni się zasadniczo od miast, które widziałyśmy na terytorium Chin. Tutaj uliczki są niezwykle wąskie, a zabudowa bardzo wysoka. Dookoła otaczają nas nowoczesne, często oszklone, drapacze chmur. Nie brak biurowców, centrów biznesowych i ekskluzywnych butików. To miasto jest zadziwiającym połączeniem tradycji i współczesności. Nie znam miejsca na świecie, które jednocześnie potrafiłoby tak dobrze oddać realia XXI wieku i liczącej tysiące lat kultury.



Spacerujemy głównymi ulicami i szeroko otwartymi oczami chłoniemy wszystko, co nas otacza. A zaskoczyć tu może niejedno. Nigdy wcześniej na przykład nie widziałam piętrowego tramwaju.

Z zaciekawieniem zaglądamy za szyby mijanych lokali. Najciekawsze są te gastronomiczne. Zawsze, gdy jeżdżę po świecie, ciekawi mnie, co w danym miejscu jedzą ludzie. Niejedno można było tu znaleźć, choć mam wrażenie, że w diecie lokalnych mieszkańców dominują owoce morza. Nic dziwnego, skoro wody oceaniczne mają praktycznie na wyciągnięcie ręki.


Są też jednak miejsca, gdzie można zjeść coś bardziej globalnego, jak choćby pizzę. Tyle, że ceny wszędzie mają abstrakcyjne. Przywykłam w Yunnanie, że mogę dostać obiad dosłownie za parę złotych. Tutaj, gdy spojrzałam na cennik jednej z pizzerii (a dodam, że było to najtańsze miejsce z jedzeniem, jakie udało nam się znaleźć), to aż mnie przeraziło, ile sobie liczą. Jeden dolar hongkoński to około 40 gr. Za pojedynczy kawałek pizzy trzeba było dać około 20 zł, za całą - nawet ponad 100 zł.

Jedyne, co w Hong Kongu jest tańsze, niż gdzie indziej, to przyprawy. Dlatego też znów zaopatrzyłyśmy się nieco (i znów jakimś tajemniczym sposobem znalazło się na to miejsce w naszych plecakach). Za garść aromatycznych kawałków cynamony (z paręnaście ich było) zapłaciłam może ze 4 czy 5 zł. Za woreczek gwiazdek anyżowych - 1,50 zł.
Postanowiłyśmy też zaglądnąć do jednego z domów handlowych. Okazało się jednak, że jest już trochę po godzinach otwarcia i zamiast stoisk z wyrobami czy jedzeniem, znalazłyśmy Chińczyków, być może sprzedawców, śpiących sobie spokojnie na stołach, przy których zwykle w ciągu dnia ich klienci raczą się zakupionym posiłkiem.

Spacerowałyśmy też w okolicach Portu Wiktorii. Wysokie wieżowce otaczały nas zewsząd. Spomiędzy nich wyłaniała się bujna, zielona roślinność. Palmy, krzewy, trawniki, a w tle malownicze góry. Gdy będę tu następnym razem, chcę trochę po tych górach pochodzić. Widoki muszą być z nich niezwykłe.

Gdzieniegdzie budynki są poustawiane tak ciasno, że sprawiają wrażenie, jak gdyby poza tkanką miejską nie było tu miejsca na nic innego. Spomiędzy wielopiętrowych wieżowców wyłania się ogromne koło diabelskiego młyna.

A w oddali statki spokojnie unoszą się na morskich falach. Raz za razem mniejsze i większe okręty wpływają do Portu Wiktorii. Po drugiej stronie widać Półwysep Kowloon, będący bramą do kontynentalnych Chin. Ależ to miejsce jest inne od mojej rodzinnej Europy. Ale dziwne i egzotyczne, a jednocześnie przytłaczające nowoczesnością. Hong Kong potrafi oczarować i sprawić, że będzie się tu chciało wrócić. I wrócę kiedyś na pewno. Przyjadę tu znowu, by udać się na podbój kolejnych, nieznanych mi jeszcze regionów Państwa Środka. Ale też po to, by znów spotkać tych ludzi, których tu poznałam i za którymi już tęsknię.

Gdy zapada zmrok, chcemy wspiąć się na Wzgórze Wiktorii, by zobaczyć stamtąd nocną panoramę miasta. Mimo późnej godziny temperatura powietrza jakoś nie chce spaść i cały czas jest niemiłosiernie duszno. Wspinaczka jest więc dość mozolna i męcząca. Co jakiś czas zaglądamy do mijanych sklepików, by kupić coś do picia. Tutaj z kolei zawsze uderza nas fala lodowatego powietrza z klimatyzatorów. Zastanawialiście się kiedyś, jakie zagrożenia dla zdrowia czekają na człowieka w dalekiej Azji? Ja myślałam przed wyjazdem o takich rzeczach, jak zatrucia pokarmowe, malaria, zdesperowani biedacy, którzy wbiją nóż w plecy za kromkę chleba, trzęsienia ziemi, jadowite zwierzęta, psy chore na wściekliznę... Nic takiego w Chinach nie spotkałam, a moje zdrowie ucierpiało w wyniku tylko dwóch czynników. Po pierwsze chiński fryzjer przetrącił mi bark (o tym opowiadałam już wcześniej), a po drugie klimatyzacja w Honk Kongu do reszty rozłożyła mi zatoki i po powrocie do kraju jeszcze chyba z tydzień czy dwa musiałam się leczyć. Dobrze jest więc pamiętać, że niebezpieczeństwo czai się czasem właśnie tam, gdzie wcale się go nie spodziewamy.
Wracając natomiast do naszej wędrówki na szczyt Wzgórza Wiktorii, długo wspinamy się w górę. To po schodach (o dziwo, wśród osiedli były czasem schody ruchome!), to znów wzdłuż ulic i podjazdów. W końcu dochodzimy do jakiegoś ogrodzonego, strzeżonego osiedla. Dookoła płoty i dalej przejść się nie da. Jakoś dziwnie przywodzi mi to na myśl krakowski Ruczaj (z tą tylko różnicą, że trzeba by ten Ruczaj przenieść np. na gorczańskie stoki). Zatrzymuje nas strażnik osiedlowy i mówi, że tędy na szczyt nie wejdziemy. To jak? Tego już nam nie umie wytłumaczyć. Albo my nie potrafimy zrozumieć, bo pan mówi oczywiście tylko po chińsku (a może nawet po kantońsku, bo w zasadzie ten dialekt jest w Hong Kongu o wiele bardziej popularny, niż mandaryński, którego się uczę). Co było zrobić, zawracamy i zaczynamy kluczyć wzdłuż innych uliczek. Na szczyt co prawda już nie udaje się nam wyjść, ale w ciemnościach widzimy bajecznie podświetlony budynek, którego barwy zmieniają się dosłownie z sekundy na sekundę. Szkoda, że nie mam statywu do aparatu, bo zdjęcia wyszłyby tu genialne. Ale i tak cieszymy się, że tu jesteśmy. Jest pięknie. Nasza ostatnia noc na Dalekim Wschodzie. Jutro kierunek: dom.

Comentarios