Ludy pośród wzgórz - podróż do Guangxi i Guizhou - Dzień 1
- Anna Kryszczak
- 23 lis 2015
- 8 minut(y) czytania
TRZYDZIEŚCI DNI NA TRZYDZIESTKĘ
Gdy zbliżają się okrągłe urodziny, zastanawiamy się zwykle, jak je uczcić? Zorganizować przyjęcie? Wynająć chatkę w górach? A może jeszcze coś innego? Mój pomysł, trzeba przyznać, jest z niemałym rozmachem. Postanawiam bowiem wybrać się na miesiąc do Chin południowych. To już moja druga podróż w tamte strony. Gdy byłam tam po raz pierwszy, półtora roku temu, zakochałam się w tym kraju, w jego krajobrazach, w życzliwości ludzi, we wspaniałej architekturze. Wszystko było takie inne, niż u nas, takie niezwykłe. Koniecznie chciałam tam wrócić. Zarówno, by znów spotkać starych przyjaciół, jak i po to, żeby odkryć nowe miejsca i nawiązać kolejne znajomości. A czy może być lepszy pretekst, by zrobić coś niezwykłego, jak wybijająca właśnie trzydziestka?
Rozpoczyna się więc kolejna podróż. Wyprawa, podczas której wydarzy się niejedno. Na drodze staną nam ludzie, którzy nie pozostaną bez wpływu na nasze losy. Jest sporo planów, ale nie wszystkie uda się zrealizować. Czasem trzeba z pokorą pochylić głowę przed siłą natury i cieszyć się, że tak łaskawie obeszła się z człowiekiem, choć z łatwością mogłaby zabić. Trafimy w miejsca, do których zupełnie nie spodziewaliśmy się dotrzeć. Nawet w takie, w których nie stanęła jeszcze noga białego człowieka.
Wszystkie opisane przeze mnie historie zdarzyły się naprawdę. Wszystkie biorące w nich udział osoby istnieją. Jednak z pewnych względów niektórzy uczestniczący w wirze wydarzeń, w który rzucił nas los, chcą pozostać anonimowi. Dlatego pewne imiona zostaną zmienione. Miasta rodzinne też. By niektórzy mogli spać spokojnie, zamieszczam tu formułkę, iż "wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest niezamierzone i przypadkowe". Miejcie jednak świadomość, że owe "przypadkowo podobne osoby" istnieją i chodzą sobie gdzieś po tym ziemskim globie, nie musząc się obawiać, iż opowiedziane tu historie wpłyną na ich życie jeszcze bardziej, niż wpłynęło uczestnictwo w opisanych niżej wydarzeniach.
Tym razem jest nas troje. Ja, Anna z Krakowa, mój małżonek, Marian z Aleksandrowic oraz nasza koleżanka, Marta ze Szczawnicy. Wyruszamy na podbój świata. Jedziemy w nieznane... no, może nie tak bardzo nieznane, bo w końcu byłam już w Chinach, parę osób tam na nas czeka, a moja znajomość języka chińskiego, choć nadal mizerna, jest o niebo lepsza od tej sprzed półtora roku. Planujemy więc tym razem nie tylko przeżyć, jak ostatnio, ale też sporo zobaczyć, dobrze się bawić i przywieźć milion ciekawych historii i jeszcze więcej zdjęć. Chcemy na początek zatrzymać się na trochę w Hong Kongu, potem odwiedzić moją Chineczkę mieszkającą w Shenzhen - Iwonkę (jej chińskie imię to Fangyi) oraz jej męża Vincenta i ich zaledwie półtoramiesięczne dzieciątko. Dalej jedziemy do prowincji Guangxi i Guizhou, które chcemy objechać niemal całe. Obowiązkowo musimy się tym razem wybrać na tarasy ryżowe (ostatnio nie miałam okazji ich zobaczyć), planujemy też dotrzeć do Guilin słynącego z przepięknych wzgórz. Na naszej trasie są wodospady, jaskinie, jeziora, różne miasta oraz liczne zamieszkałe przez mniejszości narodowe wioski. To właśnie tropem tych ostatnich planujemy podążać. Chcemy odwiedzić miejsca zamieszkałe przez ludy Yao, Zhuang, Dong, Miao i może jeszcze jakieś. Zobaczymy, na ile czasu starczy.
Tym razem postanowiliśmy wybrać się do Chin jesienią, a nie, jak ostatnio, w samym środku pory deszczowej. Mamy nadzieję, że dzięki temu pogoda nam dopisze i uda się zwiedzić wszystko to, co zaplanowaliśmy. Chcę też, tak jak poprzednio, mówić po chińsku możliwie dużo. Taki wyjazd to najlepszy kurs językowy, na jaki można się wybrać. Z naszej trójki ja znam chiński najlepiej, Marta trochę (kiedyś się uczyła, ale było to już jakiś czas temu), a Marian jak na razie potrafi powiedzieć "dzień dobry" i "dziękuję". Może w trakcie wyjazdu uda się go nieco poduczyć. Tak więc ciężar komunikacji, o ile nie będzie się dało dogadać po angielsku (a doświadczenie z zeszłego roku podpowiada mi, że rzadko kiedy się da) spadnie na moje barki. I bardzo dobrze - im więcej będę mówić, tym więcej się nauczę.
Przygotowania do wyjazdu nie były aż tak złożoną logistyczną operacją, jak poprzednio. Po pierwsze dlatego, że już tam byłam, więc wiele rzeczy dało się załatwić o wiele szybciej, a nie zaczynać od zastanawiania się, jak to właściwie zrobić. Po drugie, bo odpadła konieczność szczepień - wszyscy mamy je aktualne, bo szczepiliśmy się wcześniej przed innymi wyjazdami. Po trzecie - bo szybko się przekonałam, że znalezienie noclegu przy użyciu Couchsurfingu nie dość, że w dosyć nietypowych miejscach, to jeszcze dla trzech osób, niemal graniczy z cudem - tak więc trzeba było tym razem zarzucić pomysł i podczas tego wyjazdu korzystamy z CS w minimalnym zakresie. Tak więc nie musiałam wymieniać dziesiątków mail z osobami, które by nas mogły przenocować. W sumie szkoda, ale przez to właśnie przygotowania do wyjazdu zajęły też znacząco mniej czasu, niż poprzednio. Doszła do tego jeszcze jedna sprawa, a mianowicie przypadające na weekend tuż przed naszym wyjazdem obchody 60-lecia Studenckiego Koła Przewodników Górskich w Krakowie, do którego należę, a co za tym idzie, masa rzeczy do zrobienia w związku z uroczystościami, co też ograniczyło mi trochę czas dostępny na planowanie wyjazdu. W tym roku mamy więc taki z grubsza plan, mamy pomysły co i gdzie chcemy zrobić, mamy załatwionych parę noclegów i przejazdów na miejscu, ale tak ogólnie zamierzamy improwizować i na bieżąco załatwiać wszystko, co będzie nam potrzebne.
Dopiero na jakieś cztery dni przed wyjazdem zaczyna do mnie pomału docierać, że gdzieś wyjeżdżamy. Ostatnio przeżywałam to na dobre kilka miesięcy przed. Tym razem jakoś tak przechodzę nad tym do porządku dziennego. Jedziemy. Ok. Na miesiąc. Ok. Do Chin. Ok. Nie oznacza to, że się nie cieszę. Nie oznacza, że nie czuję lekkiej ekscytacji. Po prostu tym razem nie towarzyszy mi poczucie obezwładniającej paniki (które ostatnio bardzo skrzętnie musiałam ukrywać, bo przecież zarówno ten wyjazd organizowałam, jak i prowadziłam - a ktoś przecież musi wiedzieć, co się dzieje i dawać poczucie pozostałym członkom wyprawy, że panuje się nad sytuacją). A przynajmniej nie panikuję cały czas, bo jednak od przypadku do przypadku czuję na plecach, cytując za Cejrowskim, spojrzenie "wielkiej, kudłatej paniki". W sumie jest to o tyle dziwne, że w Chinach raz już byłam, przeżyłam i uważam ten kraj za jeden z najbezpieczniejszych na świecie. Więc może tym razem to nie tyle panika, co raczej taki dreszczyk emocji przechodzący po plecach żeglarza, który wie, że już niebawem wyrusza na miesięczny rejs po otwartym oceanie, gdzie będzie zdany tylko na siebie, a do tego dostanie pod opiekę mniej doświadczonych towarzyszy.
Wyjazd rozpoczyna się w zasadzie już 22 listopada, ale jako że ruszamy z Krakowa późnym wieczorem i raczej nie zapowiada się, żeby przez noc miało się wydarzyć coś ciekawego i wartego opisu, numerację naszej wyprawy zaczynam dopiero od dnia 23 listopada 2015, przyjmując tą datę za pierwszy dzień podróży. Termin, jak już wspomniała, nie jest przypadkowy, gdyż to właśnie dziś wypadają moje trzydzieste urodziny. Trzydzieści dni w Chinach na trzydziestkę. Ale to brzmi.
To teraz pokrótce o tym, co się dzieje. Wyjeżdżamy w niedzielny wieczór w kierunku Budapesztu. Podobnie, jak ostatnio, będziemy lecieć liniami Emirates. Zdecydowaliśmy się na wylot z Węgier, bo z Krakowa do węgierskiej stolicy jest niewiele dalej, niż do Warszawy, skąd alternatywnie można było lecieć, za to bilety były tam o dobre 300 zł tańsze na każdym z pasażerów. Dodam z resztą, że w Budapeszcie też już miałam okazję być kilkukrotnie i że bardzo lubię to miasto. Nadbrzeże Dunaju nie bez powodu trafiło na listę UNESCO. Ponadto stanęło na wylocie z Węgier jeszcze z jednego powodu. Mieszka tu bowiem od pewnego czasu Feng Guang, mój pierwszy lektor języka chińskiego, ten sam, który nadał mi imię He Rui. Postanawiamy się z nim spotkać.

Droga do Budapesztu zajmuje całą noc. Przesypiam ją niespokojnie, budząc się co chwila. W półśnie pojawiają się dziesiątki obrazów, w znacznej mierze z minionych co dopiero obchodów 60-Lecia SKPG, z kabaretu, który w związku z tym przygotowywaliśmy od miesiąca, z trwającego całą poprzednią noc balu. Jestem strasznie zmęczona, po przez kilka poprzednich dni spałam zaledwie po parę godzin. Zanim udaje mi się zapaść w mocniejszy sen, trzeba już wstawać. Po 7 godzinach jazdy jesteśmy na miejscu. O 5 rano! Poprzedniego dnia dopiero za 2 godziny bym się kładła...
Do spotkania z Fengiem mamy jeszcze nieco czasu. Nie bardzo jest gdzie usiąść, bo o tej porze kawiarnie i restauracje są jeszcze zamknięte, a puby już zamknięte. Można było ewentualnie siąść w jednej z miejscowych mordowni, gdzie wódkę podają 24/7, postanawiamy jednak nieco bardziej kulturalnie przespacerować się nad Dunaj. Pamiętam opowieści o "modrym Dunaju", choć ile razy tą rzekę widziałam, zawsze woda była smolisto-czarna lub błotnisto-szara. Dziś po raz pierwszy widzę Dunaj w odcieniach niebieskości, poczynając od ciemnego, aksamitnego granatu tuż po świcie, a kończąc na lazurowych i modrych błękitach, niewiele po wschodzie słońca. Budapeszt znów mnie zachwyca.



O umówionej godzinie spotykamy się z Fengiem. W tłumie Chińczyków chyba bym go już nie poznała, ale tutaj, wśród Węgrów, nie trudno było odnaleźć znajomą twarz. Zabiera nas na śniadanie. Opowiada, jak żyje mu się w Budapeszcie, pyta o plany na podróż. Kończymy posiłek, dopijamy kawę i herbatę i wracamy nad Dunaj. Feng Guang opowiada nam nieco o budynkach, które mijamy. Docieramy też do jednej ze słynniejszych budapesztańskich rzeźb - widziałam ją niejednokrotnie w przewodnikach, ale nie wiedziałam dokładnie, w którym miejscu miasta się znajduje.

Wędrujemy wśród świątecznych kramów. Niektóre oferują ciekawe rękodzieła, inne jedzenie. Moją uwagę przyciągają choinki obwieszone węgierskim salami... Ciekawie wyglądają też drewniane kameleony w najrozmaitszych barwach wspinające się po zawiłych konstrukcjach dookoła jednego ze stoisk.


Feng tłumaczy nam, jak dojechać na lotnisko, po czym żegnamy się i ruszamy w drogę. Jest co prawda moment zawahania, bo nazwa lotniska na bilecie nie zgadza się z nazwą lotniska na trasie autobusu, ale koniec końców okazuje się, że to jednak jedno i to samo. Kto zrozumie Węgrów?
Po dojechaniu na miejsce szybko nadajemy bagaż i czekamy na pokładowanie. Mam nadzieję, że rozpocznie się jak najszybciej, bo jestem już makabrycznie zmęczona... A przed nami jeszcze zmiana czasu, o długiej podróży już nie wspominając. Marzy mi się po cichu, że może znów, tak, jak poprzednio, skierują nas do klasy biznes. Ależ tam były wygodne fotele! No cóż, tym razem marzeniami trzeba się obejść. I tak czuję się przeszczęśliwa, gdy wpuszczają mnie wreszcie do samolotu i pozwalają zwinąć się w kłębek na moim siedzeniu.
Spoglądam za okno samolotu. Jest zimno, (o 5 rano było koło 4 st. C, ale teraz jest niewiele więcej), natomiast bezchmurnie. A w Shenzhen, gdzie będziemy niebawem, jeszcze parę dni temu było 25 st. na plusie!
Swoją drogą chyba po raz pierwszy w życiu zapomniałam o swoich urodzinach. Zwykle rano budziłam się z myślą, że "to jest ten dzień". Tym razem, dopiero gdy złapałam wi-fi i zaczęły przychodzić życzenia, dotarło do mnie, że przecież to właśnie dziś. Musiałam być naprawdę strasznie zmęczona.
Teraz natomiast zastanawiam się, czy bardziej chce mi się jeść, czy spać. Oczy same się zamykają, tak że drzemię sobie spokojnie z nadzieją, że ktoś mnie obudzi, gdy nadejdzie "pora karmienia". Tymczasem samolot startuje. Lecimy do Dubaju, gdzie będziemy się przesiadać w samolot do Hong Kongu. Tym razem, w przeciwieństwie do zeszłego roku, przerwa nie będzie zbyt długa - nieco ponad 4 godziny. Lot do Dubaju ma natomiast trwać około 5,5 godziny.

Gdy kończę obiad podchodzi do mnie ktoś z obsługi samolotu, składa mi życzenia i pyta, czy mam ochotę na koniak. Powiem, że czuję się zaskoczona. Moje zdumienie jest natomiast jeszcze większe, gdy po pewnym czasie przynoszą mi... tort urodzinowy! 12 kilometrów nad ziemią! Nie pamiętam, kiedy ostatni raz ktoś mi zrobił tort-niespodziankę. A w takich okolicznościach na pewno nigdy się to jeszcze nie zdarzyło! Stwierdzam, że mam najlepsze urodziny ever - najpierw na moje urodziny przyjeżdża ze 300 osób (dla niepoznaki nazwane to zostało 60-Leciem SKPG), potem super impreza taneczna do białego rana (już dawno tyle się nie wytańczyłam), w ruszamy w miesięczną podróż na drugi koniec świata, a tu na początek dostaję tort i to będąc wysoko w przestworzach. Są to urodziny, które na pewno długo zapamiętam.

Comments