top of page

Ludy pośród wzgórz - podróż do Guangxi i Guizhou - Dzień 3

  • Zdjęcie autora: Anna Kryszczak
    Anna Kryszczak
  • 25 lis 2015
  • 7 minut(y) czytania

WSCHÓD NA SZCZYCIE LANTAU I WIOSKA TAI O

Przed czwartą rano do naszego pokoju puka Kai Jie, Singapurczyk, z którym umówiliśmy się dzień wcześniej na wspólną wyprawę na szczyt Lantau, gdzie mamy powitać nowy dzień. Cóż, i tym razem nie jest mi dane się wyspać, ale widoki, które zobaczymy na pewno zrekompensują tę drobną niedogodność. Liczący 934 m n.p.m. szczyt Lantau znany jest powszechnie z zapierającej dech w piersiach panoramy roztaczającej się dookoła. Ponadto każdy z przewodników, który brałam do ręki, poleca go jako najlepszy punkt do obserwacji wschodów słońca w całym Hong Kongu.


Wyruszamy w całkowitej ciemności. Jedynie księżyc oświetla nam drogę. Czarna sylwetka wielkiego Buddy majaczy gdzieś na horyzoncie. Mijamy krąg wysokich, drewnianych pali wbitych w ziemie, po czym rozpoczynamy mozolną wędrówkę wzwyż. Droga nie jest co prawda daleka, bo od wierzchołka dzieli nas w linii prostej zaledwie 2,5 km, nie mniej jednak zakładamy spory zapas czasu, gdyż musimy wspiąć się o dobrych 500 m powyżej naszego schroniska. Trasa więc krótka, ale stroma i męcząca. Mamy do pokonania setki kamiennych schodów.



W końcu, koło godziny 6:00, a więc znacznie przed wschodem, docieramy na szczyt. Kilka osób już tam czeka. Chowamy się przed chłodem w niewielkim, zbudowanym z kamienia, schronie. Kai Jie tymczasem okrąża szczyt dookoła, robi sobie pamiątkowe zdjęcia, kontempluje otaczającą nas ciszę.



Czekamy, aż słońce wyłoni się zza linii horyzontu. Czas mija, a klarowne dotychczas powietrze zaczyna zachodzić białą mgłą, która z minuty na minutę gęstnieje coraz bardziej. W końcu otaczająca nas przestrzeń zmienia się w śnieżnobiałe mleko. Wybija godzina, o której słońce miało się pokazać. Nie ma jednak na to najmniejszych szans. Robi się nieco jaśniej - to wszystko. Nieopodal szczytu, na wielkim głazie, siedzi młoda dziewczyna. Ma na sobie coś, co przywodzi mi na myśl japońskie kimono.



Czekamy jeszcze trochę. Nie zapowiada się jednak, by chmura chciała przesunąć się gdzieś dalej. Schodzimy więc na dół. Tym razem pięknego wschodu słońca nie będzie. Musimy tu jeszcze wrócić. Im niżej jesteśmy, tym bardziej obłok się przerzedza. W dole pojawiają się głębokie doliny i wcięte w strome szczyty zatoki. Dopiero teraz widać, jak wysoko jesteśmy. Uwielbiam krajobraz Hong Kongu. Zwłaszcza tych jego części, które położone są z dala od centrum miasta. Wyspa Lantau jest przepiękna.




Tym razem nie planujemy zostawać w Hong Kongu zbyt długo. Już jutro wieczorem mamy być w Shenzhen u naszej znajomej Chinki Iwonki. Nie mniej jednak, gdybyśmy mieli czas i chęci, by zostać na Lantau dłużej, na pewno byłoby tu co robić. Nie brak tu pieszych szlaków prowadzących w różne zakamarki wyspy. Są one oznaczone niewielkimi tabliczkami, bez problemu można więc trafić do obranego celu.



Schodzimy coraz niżej, a widoki stają się coraz piękniejsze. Budda, którego sylwetka wcześniej tylko delikatnie zarysowywała się na tle granatowego nieba, teraz widoczny jest bardzo dobrze w promieniach porannego słońca.



W końcu jesteśmy znów u stóp wzgórza Lantau. Kai Jie prowadzi nas w miejsce z wbitymi w ziemię palami, które mijaliśmy dziś w nocy. Jak się okazuje, jest to Ścieżka Mądrości Buddy. Na każdym z wystających z ziemi fragmentów drewna widnieją jakieś mądre sentencje, wypisane chińskimi znakami. Wszystkie pale natomiast układają się w ogromny znak nieskończoności. Kai Jie przechadza się powoli pomiędzy nimi, zatrzymując się raz za razem i rozważając w ciszy przeczytane właśnie myśli.




Wracamy do naszego schroniska. Na tarasie przed wejściem siedzi kolorowy owad z zabawnie wygiętą do góry "trąbką". Przyglądam mu się uważnie. Robię kilka zdjęć napotkanej ćmy, po czym wchodzę do naszego pokoju. Dla formalności dodam, że po powrocie do Polski pokazałam owe fotografie koleżance ze studiów, Magdzie, która jest entomologiem. I dowiedziałam się, że moja śliczna ćma to tak na prawdę jakiś pluskwiak! O ileż bardziej mi się podobała, gdy patrzyłam na nią jak na nocnego motyla...



Ćmokształtny pluskwiak nie jest z resztą jedyną przyrodniczą ciekawostką, którą przyjdzie nam zobaczyć. Nie brakuje pięknych, ogromnych motyli i kolorowych, kryjących się po krzakach, ptaków. Jestem zaskoczona zwłaszcza obecnością tych ostatnich. Gdy byłam półtora roku temu w Hong Kongu najbardziej w oczy rzucały mi się gigantyczne karaluchy. Podczas wędrówki po Chinach nieraz widywaliśmy motyle. Ptaków natomiast nie było zbyt dużo. Tym razem nie brak wszechobecnego i bardzo różnorodnego ptactwa. Może to dlatego, że nadchodzi pomału zima i skrzydlaci mieszkańcy północy szukają tu schronienia przed zbliżającym się chłodem.



Nie tylko świat zwierząt zachwyca swoim pięknem. W ciągu całego dnia natrafiamy raz za razem na wspaniałe kwiaty, zachwycające zarówno kształtem, jak i kolorem. Trudno przejść obok nich obojętnie.



Szybkie przepakowanie po nocnej wędrówce w góry i idziemy zwiedzać dalej. Teraz naszym celem jest wielki pomnik Buddy i stojący u jego stóp klasztor Po Lin. Najpierw udajemy się do świątyni. Natrafiamy na restaurację wegetariańską obsługującą turystów i pielgrzymów. Zatrzymujemy się tu na pierwszy podczas tej podróży chiński posiłek. Wzmocnieni ciepłą i pożywną strawą zaczynamy eksplorować kompleks. Centralnie położona świątynia otoczona jest przez mniejsze pawilony, w których, podobnie, jak w głównym budynku, nie brak pozłacanych figur i ołtarzy rozmaitych czczonych tu buddyjskich bóstw.




Przed świątynią palą się kadzidła, roztaczające dookoła słodkawy zapach, który przywodzi na myśl europejskie sklepy z indyjską odzieżą. Składają je tu wierni podczas modlitw. Oprócz licznych niewielkich kadzidełek zdarzają się też pojedyncze całkiem pokaźnych rozmiarów, godne wielkiego Buddy, który, siedząc spokojnie na szczycie pobliskiego wzgórza, spogląda na leżący w dole klasztor Po Lin.



Dookoła świątyni stoi też kilka posągów żółwi. Każdy z nich ma wepchnięte w pyszczek parę monet. Czyżby miało zapewnić to szczęście i bogactwo ofiarodawcom? Gdy byłam po raz pierwszy w Chinach, nie widziałam czegoś takiego. Wiele jeszcze muszę się nauczyć o lokalnej kulturze i związanych z nią zwyczajach.



Pora zobaczyć największy na świecie brązowy pomnik Buddy. Nie jest to może zabytek, został bowiem ukończony dopiero w 1993 roku, nie mniej jednak, ze względu na swoje rozmiary, zdobył w krótkim czasie rozgłos na całym świecie. Trzeba przyznać, że mierząca 26 m wysokości odlana z metalu statua robi ogromne wrażenie. By się do niej wspiąć, trzeba pokonać aż 268 stopni. Nie zniechęca to jednak tłumów Chińczyków, którzy niczym rzeka przeciwstawiająca się siłom grawitacji, suną pod górę.



Są tu turyści robiący sobie raz za razem zdjęcia na tle posągu, ale są też i tacy, którzy przybyli tutaj w nieco innym celu. Niosą rozmaite dary, często wspaniałe bukiety kwiatów, które chcą złożyć w ofierze u stóp Buddy. Z resztą, gdyby zabrakło wiernych, niosących ofiary, Budda i tak nie pozostałby z pustymi rękami. Otaczają go bowiem statuetki kobiecych postaci podających mu na wyciągniętych rękach różne podarki, takie jak szkatułki wypełnione biżuterią czy naczynia z wonnościami.



Schodząc tymi samymi, długimi schodami, podziwiamy panoramę roztaczającą się dookoła. W dole widać czerwony dach klasztoru Po Lin, przy którym co dopiero byliśmy.


W centrum turystycznej osady, nieopodal górnej stacji kolejki linowej, którą wczoraj tu przyjechaliśmy, stoi kilka trójwymiarowych malowideł, na których można robić sobie zdjęcia. Nie mogę się powstrzymać. Tym bardziej, że efekt naprawdę jest niezły.




Wsiadamy do autobusu i jedziemy do wioski Tai O, o której czytałam w książce "Niebo w kolorze indygo". Ciekawa jestem, czy bardzo się zmieniła od czasów, gdy była tam autorka. Port sprawia wrażenie dość cichego i spokojnego. Senna atmosfera pozwala nam wierzyć, że znaleźliśmy się w jakimś zapomnianym przez wszystkich miejscu na świecie.



Gdy jednak zapuszczamy się pomiędzy niską zabudowę i wędrujemy uliczkami, okazuje się, że wioska tętni jednak życiem. Na każdym kroku można kupić najrozmaitsze owoce morza, co jedne to dziwniejsze. Są do wyboru świeże, suszone, smażone... można zjeść na miejscu lub zabrać ze sobą. My na razie tylko podziwiamy, nie decydując się na żaden z przysmaków. Przyznam szczerze, że niektóre wyglądają tak, że aż strach do wody wchodzić.





Zostawiamy za sobą handlowe centrum i wchodzimy coraz głębiej w "dzielnicę mieszkalną". Tak, jak czytałam w przewodnikach, niemal cała wioska zbudowana jest z blachy. Metalowe domki na palach wznoszą się wszędzie dookoła. Nigdy nie widziałam miasteczka, które tak by wyglądało. Trochę mi to przywodzi na myśl taką chińską wersję Wenecji. Przed domami zacumowane łodzie, a budynki rozlokowane bezpośrednio nad kanałem. W tle wszędzie dookoła, jeśli nie morze, to góry. Wygląda to niezwykle.





Jak się okazuje, natrafiamy tu na polski akcent. W jednym z mieszkań, których drzwi otwarte są na oścież, widzimy ławę, a na niej poduszki z Euro 2012. W duchu uśmiecham się, że nawet tu, tyle tysięcy kilometrów od domu, mogę znaleźć coś "swojego".



Wśród mijanych domów znajdujemy też dużo bardziej lokalne akcenty. Są tu na przykład suszące się na słońcu ryby, czy też miejscowy przysmak - żółtka z kaczych jaj - również ususzone. Nie odważam się tego spróbować. Ania Jaklewicz w swojej książce "Niebo w kolorze indygo" pisała, że jest to jedyny chiński przysmak, którego nie mogła przełknąć. Wolę więc nie sprawdzać, czy się z nią zgadzam.




W wiosce Tai O też nie brakuje ptaków, tutaj są jednak inne, niż w okolicach naszego schroniska, tuż pod szczytem Lantau. Najbardziej wzrok przyciągają ogromne drapole, krążące nisko nad naszymi głowami. Wiele jest też rozmaitego ptactwa wodnego.



Zatrzymujemy się na chwilę nad brzegiem morza, gdzie wzbogacam moją pokaźną kolekcję muszelek o kilka nowych sztuk. A na horyzoncie ciekawostka - budowana właśnie przez Chińczyków autostrada, która połączy niebawem Hong Kong z Makau. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że autostrada ta będzie biegła przez środek morza, a żeby połączyć oba brzegi, musi mieć dobrych 60 km długości. W Chinach nie ma, że się nie da. Tu po prostu pojawia się pomysł, a potem się to robi.



Wracamy do portu. Słońce już zachodzi, podświetlając wszystko złocistymi promieniami. Okazuje się, że autobus, którym mieliśmy zamiar wracać, dziś nie jeździ, musimy więc wsiąść do innego, który nie dość, że jest nieco droższy, to jeszcze dowiezie nas nie bezpośrednio pod wielkiego Buddę, od którego mamy do schroniska jeszcze tylko parę kroków, ale do skrzyżowania przy głównej drodze. Oznacza to ni mniej, ni więcej, dodatkowy 4-kilometrowy spacer po zmroku, podczas którego musimy wspiąć się nieco na szczyt Lantau. Mam tylko nadzieję, że nie będzie dziś tych ogromnych stad bezpańskich psów, które widzieliśmy wczoraj, bo może być niebezpiecznie...




Na szczęście dziś po czworonogach nie zostało już śladu. Bezpiecznie docieramy do schroniska. Jestem totalnie wykończona po całej serii zarwanych ostatnio nocy. Padam na łóżko. Jutro znów musimy wstać o świcie. Rano z Tai O odpływa prom, na który chcemy zdążyć.


Zasypiam szybko, nie przejmując się przesadnie niewielkim, chodzącym gdzieś pod sufitem gekonem.


 
 
 

Comments


Moje podróże
- czytaj od początku
Najnowsze
Słowa kluczowe

Zapraszam na wspólne wycieczki oraz na warsztaty i slajdowiska podróżnicze

tel.: +48 513 133 477
Email: anna.kryszczak@gmail.com

Oprowadzam po polsku i po angielsku
Znajdź mnie na Facebooku!

 

Wszelkie aktualności na temat tego, co robię, dostępne są na moim profilu

bottom of page