W krainie herbaty - podróż do Yunnanu - Dzień 28
- Anna Kryszczak
- 7 wrz 2014
- 5 minut(y) czytania
STRZEŻ SIĘ CHIŃSKIEGO FRYZJERA!
Jadąc do Chin ludzie obawiają się zatrucia pokarmowego, malarii, jadowitych lub drapieżnych zwierząt, przestępców, komunistycznej policji, trzęsień ziemi, tajfunów i nie wiedzieć czego jeszcze. Powiem Wam, że to wszystko nic w porównaniu z chińskim fryzjerem. Podczas mojej miesięcznej podróży nic nie zagroziło mojemu zdrowiu i życiu, poza wizytą w salonie fryzjerskim w Shenzhen (i klimatyzacją w Hong Kongu, przy której nie sposób poważnie się nie przeziębić). Ale o tym miałam przekonać się dopiero wieczorem.
Jest godzina siódma rano. Otwieram oczy. Koła pociągu rytmicznie stukają o szyny. Po dłuższej chwili schodzę z pryczy i zjadam śniadanie - parę ciastek i kilka łyków cytrynowej Ice Tea. Chińczyk siedzący na przeciwko niemiłosiernie siorbie wciągając do ust nitki makaronu z zupy. Mnie się już jednak robi niedobrze na myśl o kolejnym gorącym kubku. Tęsknię za polskim jedzeniem. Ileż bym teraz dała za kawałek świeżej, chrupiącej bagietki, posmarowanej grubo masłem, z plasterkiem polędwicy sopockiej, jajecznicą i kubkiem dobrej kawy.
Przez blisko półtorej godziny obserwuję zmieniający się za oknem krajobraz. Jedziemy już dobrą dobę. Do Shenzhen dotrzemy po blisko 29 godzinach, odkąd wsiadłyśmy do pociągu w Kunmingu. Mijamy góry o abstrakcyjnych kształtach, uprawy tarasowe, na których od świtu uwijają się pracujący ludzie, liczne parterowe i jednopiętrowe domki, poukrywane gdzieś wśród bujnej zieleni, jeziorka. Przy torach rosną to bananowce, to zagajniki bambusowe. Co chwila przejeżdżamy przez tunele, które raz za razem pogrążają nas w ciemnościach.
Towarzyszący nam pasażerowie nieco się od wczoraj pozmieniali. W przedziale obok siedzi ojciec z 3- czy może 4-letnim synkiem. Próbuje przekonać chłopca, by się z nami przywitał po angielsku i pomachał, ale mały wyraźnie się wstydzi. Dwa przedziały dalej widzimy matkę z kilkumiesięcznym niemowlęciem. Ta z kolei jedzie z nami niemal od początku podróży. Zadziwiające jest to, że tutaj nikt nie przejmuje się tym, że dziecko jest zbyt małe, by z nim gdzieś jechać. Jeśli potrzebuje się wyruszyć w podróż, po prostu pakuje się malucha i jedzie, nie wymyślając miliona wymówek w stylu: jak ja go przewinę, gdzie wykąpię, czy się nie zmęczy za bardzo? I jakoś te dzieci żyją i nic im nie jest.
Za oknem soczysta zieleń bujnej roślinności kontrastuje z czerwienią gleby. Kolejny słoneczny, pogodny dzień. Zupełnie inaczej wyobrażałam sobie porę deszczową, zanim tu przyjechałam. Parasol owszem, przydaje się, ale częściej przeciwsłoneczny niż przeciwdeszczowy. Sandały sprawdzają się lepiej, niż kalosze. A krem z filtrem okazuje się niezbędny, bo nieraz przypieka dość mocno.
Nareszcie dosiada się do nas ktoś mówiący po angielsku. Koło naszego przedziału zajmuje miejsca mieszane małżeństwo. Miejscowa dziewczyna i chłopak - Szkot. Paradoksalnie to z Chinką cały czas rozmawiam. Jej mąż okazuje się wyjątkowo małomówny, siada na pryczy i zajmuje się telefonem.
Nasza nowa towarzyszka podróży nazywa się Ada. Opowiada, że ze swoim późniejszym małżonkiem poznali się w Guangzhou, gdzie obydwoje uczyli w szkole angielskiego. Trochę ze śmiechem mówi, że nie wie właściwie, dlaczego za niego wyszła i że jak jej mówili, że miłość jest piękna, kłamali. Rozmawiamy dość długo. Dowiaduję się, że jadą właśnie do Kantonu, skąd jutro mąż Ady leci do Andaluzji. Gdy już tam osiądzie, ona będzie starać się o paszport i pozwolenie na wyjazd. Gdy tylko uda się jej załatwić wszelkie formalności, również przeprowadzi się do Hiszpanii. Planują podróż po Europie. Obiecali, że jeśli dotrą do Polski, odwiedzą nas.

W Guangzhou stoimy na stacji dość długo. Małżeństwo Chińsko-Szkockie wyszło już z pociągu. Do Shenzhen mamy jeszcze około 100 km. W międzyczasie pisze do mnie Zhang Hong, Chinka poznana przez stronę Couchsurfing, u której mamy mieszkać. Nie da rady odebrać nas z dworca, musimy więc same dotrzeć do niej metrem.
Pociąg ruszył. Powrót do Polski zbliża się nieuchronnie. Dziś niedziela, już w czwartek wylatujemy, a w piątek będziemy w domu.
Znów widzę dookoła uśmiechnięte twarze. Nieopodal przysiada babcia podróżująca z półtorarocznym wnuczkiem. Śmieje się do nas radośnie, a chłopczyk jest nami wyraźnie zainteresowany. Bardzo smakuje mu gorzka czekolada przywieziona z Polski (że też nam się jeszcze kawałek przez ten miesiąc uchował). Nazywamy to dziecko Małym Cesarzem, bo tak też trochę się zachowuje. Najbardziej urzeka mnie, gdy widzę, jak maluch rozmawia przez komórkę.


Jeszcze parę słów na temat tego, czy da się podróżując chińskimi kolejami przegapić swój przystanek. Otóż w przypadku wagonów sypialnych nie jest to możliwe. W momencie wsiadania do składu oddaje się bowiem swój bilet konduktorowi, dostając w zamian za to kolorową kartę z numerem miejsca, a bilet trafia tym czasem do specjalnej przegródki w konduktorskim kajecie. Dzięki temu obsługa składu doskonale wie, kto gdzie wsiadał i kiedy powinien wysiąść. Można zatem spać spokojnie, bo zanim pociąg dotrze na właściwy przystanek przychodzi konduktor z informacją, że za tyle a tyle ma się wysiąść i należy powoli zacząć się pakować.

Gdy dojżdżamy już do Shenzhen, a potem przejeżdżamy przez pół miasta w okolice mieszkania Zhang Hong, znajdujemy sobie miejsce, w którym można będzie przysiąść i czekamy na naszą nową gospodynię.

Kiedy w końcu do nas dociera, zabiera nas do domu. Dziewczyna wygląda niezwykle elegancko. Zgodnie doszłyśmy z Adą do wniosku, że musi być kobietą biznesu. Mieszka też w dość luksusowej dzielnicy, w bloku pilnowanym przez portiera, na 28 piętrze z rozległymi widokami rozciągającymi się z balkonu.

Popołudnie spędzamy we dwie wędrując po najbliższej okolicy, gdyż Zhang Hong ma jeszcze coś do załatwienia i mówi, że znajdzie dla nas czas dopiero wieczorem. To właśnie tutaj, podczas przechadzki po obrzeżach Shenzhen, po raz pierwszy w trakcie podróży, natykamy się na restaurację sprzedającą psie mięso. Wbrew temu, co myśli się często w Europie, dania wykonywane z psa wcale nie są spotykane w Chinach na każdym kroku. Mięso tego rodzaju jest dość kosztowne i uważane za rarytas, a restauracje, które je serwują, wywieszają przed wejściem psią półtuszę, by z daleka było już widać, że tutaj można skosztować takiego specjału.
Wieczorem, gdy spotykamy się w końcu z naszą gospodynią, proponuje nam, żebyśmy poszły razem do fryzjera. Czemu nie? W Polsce w sumie nie zdarza mi się zbyt często bywać w salonach fryzjerskich, ale tu z czystej ciekawości zobaczę, jak to wygląda. Ada asekuracyjnie stwierdza, że tylko popatrzy. Ja natomiast razem z naszą Chinką oddajemy się w ręce specjalistów.
Zaczyna się standardowo - mycie włosów, płukanie, odżywka. Szybko okazuje się jednak, że w Chinach fryzjer zajmuje się także masażem. Najpierw głowa, twarz, szyja, kark, potem plecy, ramiona. Bardzo to relaksujące. Po miesiącu wędrówki i noszenia ciężkiego plecaka taka chwila błogiego wytchnienia jest wręcz czymś niezwykłym.

I wszystko byłoby pewnie dobrze, gdyby nie to, że podczas masażu rąk zajmująca się mną kobieta wykonuje w pewnym momencie moim ramieniem ruch podobny do tego, jaki robi się strzelając z bata. I w ramieniu rzeczywiście coś strzeliło. Nie jakoś bardzo, ale bolało. Początkowo nie przejmuję się tym przesadnie. Czas ma jednak pokazać, że ból nie ustąpi przez najbliższe pół roku, a po powrocie do kraju czeka mnie miesięczna rehabilitacja. Tak więc zanim ktokolwiek z Was wybierze się kiedyś do chińskiego salonu fryzjerskiego, niech się lepiej dwa razy zastanowi, czy nie będzie potem tego żałował.
Wracając natomiast do zabiegów, po zakończonym masażu zostałam przeprowadzona do innej sali, gdzie młody Chińczyk zajął się suszeniem i układaniem moich włosów. Iluś to pracujących tu fryzjerów przychodziło, przyglądało się, brało kosmyki do rąk. Wszyscy byli pod wrażeniem, jakie mam miękkie i delikatne włosy. Nie, żeby miały się wyróżniać czymś szczególnym. Przynajmniej na tle europejskim. Po prostu włosy Chińczyków są zupełnie inne - twardsze, sztywniejsze, grubsze. Moje włosy wydawały się im więc jak z jedwabiu.

Zrelaksowana, choć z obolałym barkiem, wróciłam w towarzystwie Ady i Zhang Hong do mieszkania. Jutro czeka nas spokojny dzień przeznaczony na ostatnie zakupy. A pojutrze mamy się spotkać z Iwonką i jej mężem, u których mieszkałyśmy miesiąc temu. Później Hong Kong i do domu.
Comentarios