top of page

W krainie herbaty - podróż do Yunnanu - Dzień 26

  • Zdjęcie autora: Anna Kryszczak
    Anna Kryszczak
  • 5 wrz 2014
  • 6 minut(y) czytania

MIASTO NIEKOŃCZĄCEJ SIĘ WIOSNY


- Ciekawa jestem, czy te 70 yuanów jest fałszywe - mówi Ada oglądając po raz już chyba setny banknoty, które wczoraj znalazła - mam nadzieję, że tak, bo nie mam jeszcze żadnej fałszywki - dodaje - postanowiłam zgłosić to do oficera policji z komunistycznej partii, prosząc o anonimowość.


Nie muszę chyba dodawać, że u takiegoż właśnie partyjnego przedstawiciela służb mundurowych od wczoraj mieszkamy. Kiedy obudziłyśmy się dziś rano, naszego gospodarza nie było już w mieszkaniu. Wyszłyśmy więc na śniadanie, po czym pojechałyśmy na dworzec kupić bilety na jutrzejszy powrotny pociąg. Jeszcze tylko kilka dni i nasz samolot wylatuje z Hong Kongu, a my wciąż jesteśmy ponad 1000 km od lotniska.


Złapałyśmy autobus i ruszyłyśmy w kierunku dworca. Za przejazd trzeba było zapłacić po 1 yuanie (niecałe 50 gr), choć czasem autobus na tej trasie (a dodam, że jedzie się niemal godzinę, bo to jednak kawał drogi) kosztuje 2 yuany. Ale od czego zależy, jaka będzie cena? Tego chyba nie wie nikt.


Gdy miałyśmy już w ręce bilety kolejowe, ruszyłyśmy spacerem w kierunku centrum. Co prawda byłyśmy już w Kunmingu na początku naszej wyprawy, ale spędziłyśmy tu wtedy tylko jedną noc, przyjeżdżając późnym wieczorem i wyjeżdżając o świcie. Nie było więc czasu, by cokolwiek pozwiedzać. A będąc w stolicy prowincji Yunnan, nazywanej Miastem Kwiatów, parę miejsc jednak należy odwiedzić. O miejscu tym mówi się też czasem, iż jest to Kraina Wiecznej Wiosny. I rzeczywiście, klimat jest tutaj dość łagodny. Nie za ciepło, nie za zimno, monsun nie daje się za bardzo we znaki. I wszędzie sporo zieleni. Szerokie aleje kojarzyły mi się trochę z krakowską Nową Hutą. Tylko w znacznie większej skali.


W Chinach chyba nigdy nie przestanie mnie zadziwiać to, że wszystko jest tu piękne. Zatrzymujemy się koło budynku, którego portal wejściowy zwrócił naszą uwagę. Jakież jest moje zdziwienie, gdy odczytuję, iż stoję właśnie przed szpitalem! O ileż przyjemniej byłoby leczyć się w takim miejscu, niż w niejednej z naszych europejskich szarych i wpędzających w depresję placówek.



Nieopodal spostrzegamy rzeźbę przedstawiającą dwie urocze żyrafy. Tego jeszcze nie było. Dotychczas wśród drzew i krzewów widywałyśmy tylko postacie ludzkie i słonie.



Wędrując rozmaitymi zaułkami natrafiamy na niewielki bazar. Brat poprosił mnie, by przywieźć mu z Chin najdziwniejszy owoc, z jakim się tu spotkam. I oto mam właśnie to cudo przed oczami. Niewielkie, bo nie dorasta nawet rozmiarów mandarynki, w kształcie łzy, cały pokryty łuskami, o białym kwaskowatym miąższu. Pierwszy raz w życiu zobaczyłam "wężowy owoc" - bo tak dosłownie brzmi tłumaczenie chińskiej nazwy tego cudeńka. Ponoć jest to specjał rodem z Brazylii, ale nigdzie poza Chinami nie widziałam dotychczas czegoś takiego. Nie mam pewności, czy ta nietypowa pamiątka przetrzyma jeszcze tydzień, zanim staniemy na polskiej ziemi (jak się później przekonałam, niestety nie przetrzymała), ale kupuję kilka sztuk i pakuję do plecaka. W najgorszym wypadku zostaną mi same pestki.



Zanim przyjechałam do Chin, słyszałam (co prawda o Pekinie, od którego jestem oddalona teraz o dobrych 2000 km), że jest tu mnóstwo rowerów. Przyznam, że czasem jakiś rower miałam okazję zobaczyć, jednak w moim odczuciu o wiele częściej ludzie przemieszczają się tu skuterami. Są one dosłownie wszędzie - na ulicach, chodnikach, placach. Momentami trzeba naprawdę uważać, by pod coś nie wpaść.



Mamy co prawda wyznaczony cel, do którego chcemy dotrzeć, ale że droga jest dość długa, mamy niejedną okazję, by oglądać różnego rodzaju scenki rodzajowe z życia wzięte. Na jednym z podwórek widzimy grupkę ludzi grających w krykieta. Przyglądamy się chwilę, jak precyzyjnie, przy użyciu długich drewnianych młotków, prowadzą piłkę do bramek.



Nieco dalej mój wzrok zatrzymuje się na kobiecie wędrującej przez uliczkę poniżej wiaduktu, na którym właśnie stoimy. Niesie ona na ramieniu dwa kosze wypełnione po brzegi kurzymi jajami.



Po pobliskim targowisku chodzą sprzedawczynie poprzebierane w stroje ludowe rozmaitych mniejszości występujących na terenie Chin.


Powoli zbliżamy się do świątyni, którą planujemy dziś odwiedzić. Przed wejściem można zakupić sztuczne banknoty. Wyraźnie różnią się od oryginalnych, używanych w Chinach - przede wszystkim tym, że są w dość kiczowatych kolorach. Chińczycy używają takich fałszywych pieniędzy przy różnego rodzaju uroczystościach, szczególnie tych związanych z kultem zmarłych. Banknoty są wówczas palone w trakcie specjalnej ceremonii.



Kupujemy bilety i wchodzimy przez piękną, niezwykle ozdobną bramę na teren Yuantong Si - największego sanktuarium buddyjskiego w Kunmingu. Jesteśmy tutaj we dwie, bez jakiegokolwiek znajomego Chińczyka, który by nam powiedział coś więcej o tym miejscu i o czczonych tu bóstwach. Sięgamy więc po przewodnik, by przeczytać choćby parę podstawowych informacji.



Pierwsza świątynia powstała tu na przełomie XIII i IX wieku, została jednak później przebudowana. Użytkowana jest do dnia dzisiejszego, dlatego poza nami - jedynymi Europejkami na terenie obiektu - masa jest tu Chińczyków wznoszących modły do Buddy i innych postaci boskich wyobrażonych przez posągi w różnych częściach kompleksu świątynnego. Już na pierwszym dziedzińcu widzimy ludzi trzymających w rękach kopcące się kadzidełka i kołyszących się w rytm modlitwy. Niektórzy przyklękają przed kolorowymi postaciami w ołtarzach.




Idziemy dalej. Główny budynek otoczony jest jeziorem o wodzie w kolorze intensywnej zieleni. Wszędzie dookoła wiszą tak charakterystyczne dla buddyjskich świątyń kolorowe chorągiewki.




Jak wszystkie tego typu obiekty, również ta świątynia przepełniona jest niezwykle misternie wykonanymi detalami dekoracyjnymi. Muszę przyznać, że tutaj są one szczególnie piękne. Choć fakt, że w tym kraju potrafi przyprawić o zachwyt nawet zwykła szopa z finezyjnie wygiętym dachem. Nie mniej jednak budynki gospodarcze nie mogą się równać choćby z wyszukanymi przedstawieniami smoków, zdobiącymi kompleks świątynny.



Kiedy mijamy główną część, wchodzimy w teren nieco spokojniejszy i cichszy. Wśród drzew, schowane w ich cieniu, w niewielkich oczkach wodnych odpoczywają ogromne ilości żółwi. Siedzą sobie leniwie jeden na drugim, zupełnie nie przejmując się naszą obecnością.




Im dalej odchodzimy od centrum sanktuarium, tym ciekawsze zaułki widzimy. Gdzieś wśród skał i zieleni poukrywane są niewielkie posążki rozmaitych bogów. Nie ma już tylu barw i kiczu, jak na pierwszym placu. Nie ma tłumów i kadzideł. W ciszy i skupieniu młoda Chinka oddaje się właśnie modlitwie przez niewielką kapliczką. Promienie światła przedzierające się przez liściaste sklepienie rozświetlają delikatnie jej czarne włosy i pomarańczową bluzę. Widok wręcz hipnotyzuje. Jest taki prawdziwy i autentyczny.



Pora opuścić świątynię. Kolejne miejsce, które chciałybyśmy zobaczyć, to Jezioro Zielone. Gdy w końcu udaje się nam do niego dotrzeć, już po pierwszym spojrzeniu wiemy, skąd wzięła się nazwa. Otóż cały staw porośnięty jest gęsto rodną i szuwarową roślinnością. Nie sposób wręcz zobaczyć spod tej zieleni wodę.




Gdzieniegdzie, wśród liści, kryją się drobne ptaki. Spędzamy tu dobrą chwilę obserwując tych skrzydlatych mieszkańców Zielonego Stawu.




Być może w jeziorze żyją też jakieś ryby, choć tego nie byłyśmy w stanie stwierdzić. Z całą pewnością natomiast po powierzchni wody pływają ogromne ryby wykonane z plastiku. Trzeba przyznać, że wyróżniały się dość na tle zieleni.



Na jeziorze znajduje się kilka wysepek połączonych mostami i groblami. Zatrzymujemy się na jednej z nich w kawiarni. Gdy pijemy zamówiony wcześniej sok, podchodzi do nas jakiś mężczyzna i coś próbuje nam wytłumaczyć, wymachując nam przed nosem jakąś książeczką. W końcu udaje się dojść do tego, czego ów miły pan chce. Otóż jest on poetą, a to, co właśnie nam pokazuje to jego najnowszy tom wierszy (oczywiście po chińsku), który chciałby nam sprzedać. Uprzejmie mu dziękujemy. Raz, że czytanie chińskiej liryki w oryginale trochę mnie jednak jeszcze przerasta, a dwa - nasze plecaki i tak ważą już koszmarnie dużo.


Podczas dalszej wędrówki po Kunmingu natrafiamy na ciekawy kwietnik w postaci chińskiej flagi. O tej porze roku nie ma tu co prawda aż tylu kwiatów, co na wiosnę, ale widać i we wrześniu można co nieco przy użyciu roślin stworzyć.



Po południu spotykamy się pod bramą, w umówionym wcześniej miejscu, z Teaya. Jest to Chinka, którą poznałam przez Internet, będąc jeszcze w Polsce. Dziewczyna biegle mówi po angielsku. Opowiada, że rok spędziła w Anglii, a niebawem planuje wyjechać do Niemiec, by ukończyć tam kolejny kurs językowy. Okazuje się, że, podobnie jak ja, pracuje w turystyce. Mamy więc sporo wspólnych tematów do poruszenia.



Spacerujemy we trzy dość długo, aż robi się zupełnie ciemno. Kunming nocą wygląda chyba jeszcze bardziej niezwykle, niż za dnia. Wiele budynków, szczególnie tych najbardziej ozdobnych, podświetlone jest wspaniale.



Późnym wieczorem przyjeżdża po nas nasz "partyjny", u którego mieszkamy, i zabiera nas do domu. Dziś znów siedzimy do późnej nocy przy gitarze, grając na przemian piosenki polskie, chińskie i angielskie. Tego wieczoru nadajemy naszemu gospodarzowi polskie imię - od tej pory będzie się nazywał Jacek. Wygląda na niezwykle uradowanego tą nowo otrzymaną tożsamością.


Noc wydaje się długa i krótka zarazem, gdy tak siedzimy na przemian rozmawiając i śpiewając. Jutro rano pociąg zabierze nas daleko stąd. Pora wracać do domu.

 
 
 

Comentarios


Moje podróże
- czytaj od początku
Najnowsze
Słowa kluczowe

Zapraszam na wspólne wycieczki oraz na warsztaty i slajdowiska podróżnicze

tel.: +48 513 133 477
Email: anna.kryszczak@gmail.com

Oprowadzam po polsku i po angielsku
Znajdź mnie na Facebooku!

 

Wszelkie aktualności na temat tego, co robię, dostępne są na moim profilu

bottom of page