top of page

W krainie herbaty - podróż do Yunnanu - Dzień 25

  • Zdjęcie autora: Anna Kryszczak
    Anna Kryszczak
  • 4 wrz 2014
  • 6 minut(y) czytania

"IT'S TIME TO SAY GOODBYE"

Ostatni tydzień naszego pobytu w Chinach to czas pożegnań, ale i ponownych spotkań. Zostawiamy za sobą ludzi, do których zdążyłyśmy się tak szybko przywiązać, odwiedzamy tych, których spotkałyśmy na początku naszej wyprawy i nieuchronnie zmierzamy w kierunku Hong Kongu, skąd zabierze nas samolot do domu.


Dziś opuszczamy Kaiyuan, w którym zaznałyśmy tyle ciepła ze strony Bai Bo oraz jej znajomych i ruszamy do Kunmingu, stolicy prowincji Yunnan. Tutaj mamy zatrzymać się na kolejne dwie noce u naszego znajomego Chińczyka-Komunisty, który gościł już nas zaraz po naszym przybyciu w te strony.


Zakładamy ciężkie plecaki na ramiona i wychodzimy z naszej przytulnej szkoły języka angielskiego. Odprowadzają nas Bai Bo z przyjaciółką, Nowozelandczyk Louis i kierowca-gitarzysta Wang Shuaichao. Najpierw zabierają nas na śniadanie, ale jakoś nie mam apetytu. Zjadam co nieco zupy z makaronem ryżowym, resztę zostawiam. Idziemy na dworzec, gdzie ekipa żegna nas serdecznie. Shuaichao pomaga mi donieść mój plecak do autobusu, bo jego waga jest już tak wielka, że po kontroli bagażowej na bramkach mam problem, by znów go podnieść.


Zajmujemy miejsca. Autokar jest niezwykle czysty i zadbany. I mam wrażenie, że "z wyższej półki". Coś mi mówi, że Bai Bo ma też znajomego kierowcę, u którego załatwiła nam kurs w takim luksusie. Przed nami jakieś 3 godziny jazdy, przyda się więc, by było wygodnie. Nawet telewizory są, ale film, który nam puszczają, jest oczywiście po chińsku.


W międzyczasie dzwoni jeden z naszych chińskich znajomych, Zhang Xin, używający też angielskiego imienia Allen - młody przewodnik, którego poznałyśmy w pociągu z Kantonu do Kunmingu, potem spotkałyśmy przypadkiem w Dali, a później, już planowo, w Lijiang. Mówi, że właśnie wraca z Tybetu (był tam, gdy my krążyłyśmy przez tydzień po górach północnego Yunnanu i przez kolejny wśród lasów tropikalnych regionu Xishuangbanna). Życzy nam bezpiecznej drogi powrotnej.


- It's time to say goodbye - czas się pożegnać - mówi w końcu. Tym samym przypomina mi, że nasza podróż pomału się kończy. Będziemy już tylko w tych miastach, które poznałyśmy wcześniej. Kunming, Shenzhen, Hong Kong. A potem do Polski.


W Kunmingu łapiemy autobus, którym podjeżdżamy w okolice osiedla, gdzie mieszka nasz Chińczyk-Komunista, Lao Pengyou. To nie jest jego imię, ale tak o sobie mówi - oznacza to "stary przyjaciel". Gdy przyjeżdżamy, jest w pracy. Z przystanku autobusowego ma nas odebrać jego syn. Z naszej poprzedniej wizyty w Kunmingu wiem, że chłopak po angielsku mówi przynajmniej kiepsko. Żeby nie rzec, że prawie w ogóle nie mówi (z resztą po chińsku też niewiele się odzywał), nie za dużo też rozumie. No i tu pojawia się problem, bo okazuje się, że dojeżdżamy nie do końca w to miejsce, w którym byłyśmy umówione. Jesteśmy co prawda w okolicy, w jakiej miałyśmy się zjawić, ale wszystko wskazuje na to, że po drugiej stronie osiedla. No i jak tu przez telefon wytłumaczyć Chińczykowi nie znającemu angielskiego, gdzie ma po nas podejść? Do dziś nie wiem, w jaki sposób udało nam się wtedy porozumieć, ale młody koniec końców nas znalazł. Choć trochę to trwało.


Podczas drogi do mieszkania wypytuję go co nieco łamanym chińsko-angielskim. Dowiaduję się, że jego ojciec (o którym już wiedziałam, że jest zadeklarowanym komunistą, aktywnie działającym na rzecz partii) pracuje na jakimś wysokim stanowisku w policji (no to ładnie trafiłyśmy...) Matka nie ma pracy, ale w tej chwili wyszła na zakupy, więc jej nie zastaniemy. A on uczy się w szkole średniej. A ściślej rzecz ujmując, do szkoły chodzi jedynie na egzaminy, bo nauką zajmuje się w domu - częściowo samodzielnie, a częściowo pod okiem ojca.


Zatrzymujemy się na posiłek. Zostaje mi właśnie uświadomione, że w Chinach jada się też inne makarony, niż dobrze mi już znany ryżowy. Ten, który za chwilę ma nam zostać podany, nazwałabym "ciastowym". Robi się go z ciasta, którym kucharz wywija nad głową, jak skakanką, by stawało się coraz cieńsze i dłuższe. Umknął mi moment, w którym ten wał mięsistej masy zmienił się w garść nitek. Miało to miejsce dosłownie w ułamku sekundy. Tak przygotowany makaron gotuje się i podaje, jakże by inaczej, z przypominającą rosół zupą. Ale smakuje inaczej, niż ryżowy. Podczas gdy tamten jest taki jakby "papierowy", ten jest gumowaty i elastyczny. Była to ciekawa odmiana od naszych dotychczasowych posiłków. No i, jak by nie patrzeć, nowe doświadczenie kulinarne.


W mieszkaniu jest pusto i cicho. Syn naszego gospodarza, swoim zwyczajem, zamyka się w pokoju i pogrąża w nauce. Jego rodziców jeszcze nie ma. Korzystam z chwili wolnego i odpisuję znajomym na WeChat. Wang Shuaichao z Kaiyuan pisze do mnie co chwila. Ciekawe, bo wczoraj nie odzywał się niemal słowem. Dostaję też wiadomość od chińskiego przewodnika, Allena, który już przecież żegnał się z nami przez telefon. Ale, jak widać, coś się pożegnać nie może. Rozmawiam również z Chinką z Kunmingu, Teaya, z którą na razie znamy się tylko przez Internet, ale jutro chcemy się spotkać. Jeszcze tylko muszę zadzwonić, zapytać jak się ma sprawa naszej kwatery w Shenzhen i czy będziemy mogły mieszkać u dziewczyny znalezionej przez Couchsurfing.


W końcu nasz Stary Przyjaciel i jego żona wracają do domu. Wyciągam jeden z moim muzycznych nabytków - okarynę - i pokazuję gospodarzom. Ich syn szybko sprawdza w Internecie, że jest to typowo tybetański instrument, używany przez mniejszość Naxi. Ciekawe, bo w Chałupie Kawuloka w Beskidach widziałam identyczny i tam mówiono mi, że jest to regionalny instrument śląski. Z kolei po powrocie do kraju dowiedziałam się od jednego ze znajomych podróżników, iż identyczne okaryny widział w Ameryce południowej. Wychodzi na to, że jest to przedmiot o zasięgu ogólnoświatowym. Ciekawa jestem, skąd rzeczywiście pochodzi i jak to się stało, że tak się rozpowszechnił, a jednocześnie że tak niewielu ludzi o nim słyszało.


Wychodzimy na obiad. Po drodze mijamy gromadkę dzieciaków w mundurkach moro. Skaczą radośnie w rytm muzyki wygrywanej przez jednego z opiekunów. Nasz gospodarz tłumaczy, że to uczniowie wojskowej szkoły podstawowej, która znajduje się tuż koło ich osiedla. Do ciekawej dzielnicy trafiłyśmy. Mieszkamy u policjanta, nieopodal przyucza się dzieciaki, jak być żołnierzami . Coś jeszcze? Wolę nie wiedzieć.

Idziemy wzdłuż ulicy. Ja z naszym komunistą nieco z przodu, rozmawiając nieustannie po angielsku. Parę kroków za nami Ada wraz z żoną gospodarza, która w języku angielskim nie umie wymówić ani słowa. Spacerują więc w milczeniu. Za każdym razem, gdy w zasięgu wzroku pojawi się ktoś z sąsiadów, Chinka chwyta Adę pod ramię i zerka, czy znajomi widzą. Goszczące nas małżeństwo wygląda na niezmiernie dumne z tego, że może pokazać się publicznie w towarzystwie Europejek. Mam wrażenie, jak gdyby miało to podnieść ich statut społeczny, albo zaimponować miejscowym.


Zatrzymujemy się w niewielkiej restauracyjce. Kiedy bierzemy do rąk menu, oddycham z ulgą w duchu, iż nie jesteśmy tu z Adą same. Wszystkie dania są doskonale opisane, ale wyłącznie po chińsku. Ładny totolotek byśmy miały, starając się trafić na coś jadalnego.


Na szczęście Stary Przyjaciel dokonuje wyboru za nas i zamawia kilka dań, herbatę i piwo. Na stół trafiają kolejno xiao baiyu (z chin. dosłownie są to "małe białe rybki" - i tak też wyglądają), kukurydza w cieście (nie, nie całe kolby, a każde pojedyncze ziarnko obtoczone jest chrupiącą, złocistą panierką), coś podobnego do duszonego bakłażana, karczek wieprzowy w sosie słodko-kwaśnym i oczywiście ryż.


Podczas rozmowy uczę naszych gospodarzy różnych polskich słówek. Opowiadam im też historię, jak to dowiedziałam się, iż nasze "dzień dobry" w dialekcie syczuańskim może zostać zrozumiane jako "dlaczego nie przyszedłeś?" Stary Przyjaciel oznajmia, że pochodzi z Syczuanu i doskonale rozumie komizm tej gry słów. Śmieje się na całego.


Po chwili, gdy chce napić się piwa, pyta, jak w Polsce wznosi się toast.


- Na zdrowie! - mówię - albo po prostu: Zdrowie!


Chińczyk-komunista wstaje, trzymając kufel w ręce, i z poważną miną zaczyna przemowę:


- W Chinach wznosząc toast mówimy "gan", w Ameryce "cheers" - podnosi szklanicę nieco wyżej i deklamuje - Zdrowie! Gan! Cheers! ...dzień dobry! - w tym momencie mało nie zadławiłam się przełykanym właśnie piwem.


Tak, jak podczas naszej poprzedniej wizyty, siedzimy przy herbacie i gitarze, śpiewając na przemian polskie i chińskie piosenki. Oczy mi się już zamykają ze zmęczenia, ale trzeba jakoś zabawić naszych gospodarzy. Oni tak bardzo się cieszą, że mogą nas gościć i spędzać z nami czas.


Przychodzi do nas nawet na chwilę ojciec Starego Przyjaciela. Ma nieco ponad 70 lat, ale wygląda na o wiele więcej. Skórę ma ciemną i pomarszczoną i brakuje mu wielu zębów. Uśmiecha się do nas serdecznie i oznajmia, że to zaszczyt dla nich gościć nas w swoim domu.


Późnym wieczorem znów zaglądam na WeChat. Gitarzysta z Kaiyuan pisze po raz kolejny.


- Zjadłaś już coś? A spałaś? Co teraz robisz? - takie pytania padały przez cały dzień. Gdy w końcu stwierdzam, że muszę się położyć, bo jestem już strasznie zmęczona, żegna się pisząc, że porozmawiamy jutro. A na koniec dodaje cztery chińskie znaki, z których znam tylko dwa. Jeden to "li" i może być częścią składową wielu różnych dwuznakowych słów, a drugi - "jian" oznaczający spotkanie. Robię to, co zwykle, gdy nie znam jakiegoś zwrotu - kopiuję znaki i wklejam do słownika chińsko-angielskiego. Przyznam, że rezultat tłumaczenia mnie powalił:


"mengli" - "in dreams"


" xiangjian" - "to see each other"


Napis brzmi "do zobaczenia w snach".

 
 
 

Commentaires


Moje podróże
- czytaj od początku
Najnowsze
Słowa kluczowe

Zapraszam na wspólne wycieczki oraz na warsztaty i slajdowiska podróżnicze

tel.: +48 513 133 477
Email: anna.kryszczak@gmail.com

Oprowadzam po polsku i po angielsku
Znajdź mnie na Facebooku!

 

Wszelkie aktualności na temat tego, co robię, dostępne są na moim profilu

bottom of page