W krainie herbaty - podróż do Yunnanu - Dzień 24
- Anna Kryszczak
- 2 wrz 2014
- 8 minut(y) czytania
KAIYUAN - W KRĘGU PRZYJACIÓŁ
Obudziłyśmy się w niewielkim pokoiku przy sali lekcyjnej w szkole języka angielskiego w Kaiyuan. Nie mamy na dziś jakiegoś konkretnego planu. Wychodzimy po prostu na ulicę poszukać jakiegoś miejsca na śniadanie i rozejrzeć się nieco w najbliższym sąsiedztwie.
Po zjedzeniu rosołopodobnej zupy (wygląda na to, że tutaj też jest to typowe danie śniadaniowe) ruszamy wzdłuż ulicy, która wydaje się nam najbardziej główną. Nie jest tu tak zielono, jak w miastach, w których bywałyśmy dotychczas, ale roślinności i tak nie brakuje. No i posągów porozmieszczanych gdzie niegdzie też. Tyle że tutaj, zamiast wszechobecnych na południu prowincji słoni znajdujemy kilku... piłkarzy.

Jest coś, co mnie zadziwia w tym mieście. A tym czymś są... latarnie. Jest ich ogromna liczba, a do tego na każdej jest dobrych kilkadziesiąt lamp. I, jak miałyśmy okazję przekonać się wieczorem, wszystkie świecą. Zastanawiam się, jak ogromne muszą być przez to rachunki za prąd, i kto je płaci?

Nagle dobiega nas muzyka. Saksofon? Dziwne. Idziemy w kierunku, skąd dochodzi dźwięk. I rzeczywiście. W miejscu, które najbardziej przywodzi mi na myśl coś pomiędzy komisariatem a więzieniem (pewnie ze względu na kraty, które oddzielają ladę od przechodniów) stoi sobie Chinka z saksofonem w ręce i gra.

Idąc dalej docieramy nad rzekę. Tu robi się o wiele bardziej zielono. Wzdłuż wybrzeża ciągną się drzewa, a wśród nich altany i aleje spacerowe. I dopiero tutaj przekonujemy się, że jeden saksofon, to jeszcze nic. To miasto dosłownie żyje muzyką. Co kawałek, wśród bujnej roślinności, siedzą grupki Chińczyków z rozmaitymi instrumentami. Są to głównie osoby starsze. Oto, jak można spędzać czas wśród przyjaciół, będąc już na emeryturze! A jak ciekawe instrumenty mają. Te, w przeciwieństwie do saksofonu, wyglądają bardzo tradycyjnie.

Zatrzymujemy się przy jednym z zespołów. Dwie kobiety mają w rękach instrumenty o nazwie yueqin. Wygląda to jak niewielka gitarka z okrągłym pudłem rezonansowym i czterema strunami. Do tego jeszcze kilka innych instrumentów, no i oczywiście wokal. Muzykujący Chińczycy wyglądają na bardzo zadowolonych, że mają przed kim popisać się swoim repertuarem. Gdy kończą, zapraszają nas w to samo miejsce jutro - dla odmiany będą tu tańczyć. Dziękujemy, mówiąc, że postaramy się zjawić, po czym ruszamy dalej wzdłuż brzegu.

Trafiamy na inną grupę. Tutaj prym wiodą dwa instrumenty - sanxian, czyli gitarka z niewielkim pudłem rezonansowym obitym wężową skórą, bardzo długim gryfem i trzema strunami (słowo "san" w języku chińskim oznacza dosłownie "trzy") oraz erhu. To z kolei coś, co przy dużej dozie dobrej woli można by nazwać chińską wersją skrzypiec. Instrument przypomina mi gigantyczny młot, wzdłuż którego ktoś rozciągnął dwie struny ("er" po chińsku znaczy "dwa"). Gra się na nim smyczkiem, przy czym włosie przebiera pomiędzy tymi dwoma strunami, tak, iż nie można oddzielić smyczka od reszty instrumentu.

W grupie tej znaczna część osób tańczy. Są to właściwie same kobiety. Trzymają w rękach jedwabiste chustki i wykonują jakiś wyuczony układ. Ci ludzie również są niezwykle zadowoleni, że się im przyglądamy.

Długo byśmy pewnie krążyły jeszcze wśród nadbrzeżnych krzewów i siedzących wśród nich muzyków, gdyby nie to, że nagle dzwoni mój telefon. Słyszę w słuchawce głos dziewczyny, która nas gości, Bai Feng. Pyta, czy chcemy zjeść obiad razem z nią i jej uczniami. Z chęcią przyjmujemy zaproszenie i umawiamy się pod szkołą.
Po chwili z wnętrza wylewa się morze uczniów. Wszyscy mają jednakowe, białe mundurki. Zjawia się i Bai Feng wraz ze swoją przyjaciółką i jeszcze jakimś chłopakiem, który zdecydowanie nie wygląda na Chińczyka. Wspólnie udajemy się na posiłek.

W przeciwieństwie do tradycyjnego chińskiego obiadu tutaj, w niewielkiej jadłodajni położonej nieopodal szkoły, w której stołuje się wielu uczniów, każdy dostaje własny talerz i jedno konkretne danie. Bai Feng zamawia coś dla nas. W międzyczasie rozmawiamy z nowo poznanymi ludźmi. Naprzeciw nas siedzi kilkoro dzieciaków - uczniów, którzy właśnie mają przerwę między lekcjami, a z którymi Bai Feng chciała nas poznać. Jedna z dziewczynek, jak miałyśmy się okazję przekonać, ślicznie śpiewa. Żadne z nich natomiast nie chce za bardzo mówić po angielsku. Umieją, ale się wstydzą. Kończy się więc tylko na uśmiechach.

W tym miejscu chciałabym poświęcić nieco uwagi kilku kluczowym dla naszego pobytu tutaj postaciom. Przede wszystkim Bai Feng, nazywana też Bai Bo. To ona nas ściągnęła do Kaiyuan, ona też udzieliła nam gościny w swojej szkole angielskiego. Powiedziałam jej, że nie chcę przyjeżdżać do tego miasta dla zabytków (których tutaj nie ma), ale ze względu na ludzi, jakich mogę tu poznać. Bai Bo wzięła to sobie bardzo do serca i tego dnia poznałyśmy z Adą chyba kilkanaścioro spośród jej przyjaciół. I każdy był dla nas niezwykle miły.

Drugą, stale towarzyszącą nam osobą, jest przyjaciółka Bai Feng, która razem z nią prowadzi szkołę języka angielskiego. Z tej racji mówi bardzo płynnie i bez problemu mogłyśmy z nią toczyć rozmaite dyskusje. Choć muszę przyznać, że, mimo braku bariery językowej, do szczególnie gadatliwych nie należy i jednak więcej rozmawiałyśmy z Bai Bo.

Kolejna postać, o której nie sposób nie wspomnieć, to ów chłopak nie będący Chińczykiem. Jak się okazało, nazywa się Louis i pochodzi z Nowej Zelandii. Przyjechał tu już drugi raz. Bai Bo zdradziła mi, że Louis bardzo lubi jej przyjaciółkę i to ze względu na nią wrócił (choć ona nie daje po sobie znać, by miało to na niej robić jakieś większe wrażenie). I rzeczywiście, gdy się przyjrzeć, Nowozelandczyk nie odstępował tej dziewczyny nawet na krok. Co ciekawe, mimo, iż jego rodzimym językiem jest angielski, często mówił po chińsku. Muszę przyznać, że jego mandaryński był o wiele lepszy, niż mój czy Ady. Mam nadzieję, że uda się nam kiedyś dojść do takiego poziomu.

Osobą niezwykle zagadkową jest młody Chińczyk, który też cały czas dziś z nami chodził i robił za naszego kierowcę. Nazywa się Wang Shuaichao. Wang to bardzo popularne w Chinach nazwisko. Oznacza "król". Towarzyszył nam nieustannie, ale niemal się nie odzywał. Raz poprosił, bym jeszcze raz zagrała na gitarze moją autorską piosenkę. A tak, to tylko patrzył. Rzecz w tym, że gdy wyjechałyśmy już dnia następnego z Kaiyuan, zaczął do mnie pisać na WeChat (to taki chiński komunikator, nieco podobny do Facebook). I choć minął już rok odkąd byłam w Chinach, dalej czasem pisze. Pyta za każdym razem, kiedy wrócę.

Skoro mamy już przedstawione główne postacie dramatu, możemy kontynuować opowieść o tym, co działo się tego dnia. Otóż po obiedzie Bai Bo zabiera nas do sklepu jubilerskiego. Ale zdecydowanie nie po to, by naciągnąć nas na jakieś zakupy. Po prostu pracują tam jej przyjaciele. Częstują nas herbatą i dają w prezencie sznurkowe bransoletki.

Jedziemy stamtąd w dość nietypowe miejsce. Coś trochę jak bunkier, a trochę jak jaskinia. Tutaj czeka na nas wielu przyjaciół Bai Feng. Obiekt, do którego nas wprowadzają, pamięta czasy jakiejś wojny, choć nikt nie jest nam w stanie powiedzieć, której.


Dziś służy za legowisko nietoperzom i za skład instrumentów muzycznych i miejsce do ćwiczeń naszym znajomym Chińczykom. Czego tu nie ma... perkusja, gitary elektryczne, głośniki, wzmacniacze, mikrofony. Można by w tym miejscu urządzić niezły koncert. Spędzamy tu sporo czasu słuchając gry i śpiewu kolejnych osób. Ja również chwytam w pewnym momencie za gitarę i gram ulubioną z moich autorskich piosenek - "Pod powiekami". Chińczycy słuchają w milczeniu. Tłumaczę im potem, o czym jest tekst. To właśnie o powtórne wykonanie tej piosenki prosił mnie później Wang Shuaichao.


Ci, spośród chłopaków, którzy znudzili się grą na instrumentach, bawią się przed bunkrem na deskorolkach. Nie jest to zwyczajna jazda. Wyskoki, wskakiwanie na schody, podrzucanie deskorolki nogami. Rzeczy, od których aż się włosy na głowie jeżą. No ale czego się nie robi, żeby się popisać.

Schodzimy w końcu od strony owego bunkra w dół ulicy, do parku. I tu widzę coś, o czym słyszałam będąc jeszcze w Polsce. Grupka starszych mężczyzn siedzących sobie razem i dyskutujących o czymś, a nieopodal nich klatki z ptakami. Pytam, dlaczego oni przynoszą tutaj te klatki. I dowiaduję się, że panowie rozmawiają ze sobą, a ptaki ze sobą. Poza tym przychodzą tu, bo dzięki temu są teraz z daleka od żon. Cóż, co kraj to obyczaj.


Jako że jest nas teraz dość pokaźna grupka, nie zmieścilibyśmy się wszyscy do auta Shuaichao. Ja z Adą zostajemy więc usadowione w samochodzie, którym podjeżdża inny z kolegów Bai Bo. W życiu nie jechałam takim samochodem! Nawet złote poduszki są w środku! Śmieję się, że pewnie wszyscy znajomi naszej Chinki zrzucili się, by na jeden dzień wypożyczyć taką gablotę i móc nią przewieźć swoich zagranicznych gości.

Wracamy do centrum. Okolice Kaiuyan, muszę przyznać, są przepiękne. Jest tu pełno gór dookoła. Chciałabym tu kiedyś wrócić i móc po nich trochę powędrować. Ciekawe, czy są tam jakieś szlaki lub przynajmniej drogi, czy też tutaj nikt nie zaprząta sobie głowy takimi rzeczami, jak wędrówki na szczyty?


Kolejne miejsce, w które zabiera nas Bai Bo to pijalnia herbaty. Po raz kolejny mamy okazję przyjrzeć się skróconej ceremonii parzenia herbaty. Ceremonia w pełnym wydaniu odprawiana jest tylko przy jakichś wyjątkowych okazjach i trwa wiele godzin. Młodzi Chińczycy twierdzą, że jest niemiłosiernie nudna i niewarta uwagi. Dowiaduję się też, że chcąc zostać mistrzem parzenia herbaty, trzeba się najpierw udać na szkolenie do specjalnego herbacianego domu położonego w górach, np. w okolicach Lijiang. Kurs taki trwa około siedmiu miesięcy. Poznaje się w tym czasie historię herbaty, tajniki jej uprawy i wszelkie tajemnice, które mistrz ceremonii znać powinien.


A po herbacie przychodzi czas na kolejny obiad. Idziemy do restauracji. Tym razem siadamy wszyscy dookoła stołu i będziemy jeść nieco bardziej tradycyjnie. Na środku wmontowany jest garnek z zupą, która stale się gotuje. Przykryty jest czymś w rodzaju chińskiego kapelusza. Do gara trzeba wrzucić kolejno podane nam składniki. A po ich wygotowaniu wyłowić je i zjeść z ryżem. Mi jednak bardziej od zupy smakuje coś innego. Ziemniaki zapiekane w ryżu. Kto by pomyślał, że coś takiego w ogóle można połączyć i że w dodatku będzie smaczne?


Jedna rzecz wymaga jeszcze wyjaśnienia. Gdy jechałam do Chin, przestrzegano mnie, bym do restauracji zawsze brała ze sobą własne pałeczki, bo nie dba się tu przesadnie o higienę. Otóż nic bardziej mylnego. Nie wiem, jak w pozostałych prowincjach kraju, ale w Yunnanie czystość stołowej zastawy jest sprawą pierwszorzędną. Niemal we wszystkich, nawet najbardziej podrzędnych restauracyjkach można było dostać jednorazowe pałeczki. A w bardzo wielu widziałam coś takiego, jak tu - miski i talerze, z których będzie się jadło, są zafoliowane. Po posiłku oddawane są specjalnej firmie do mycia, a po ich dokładnym wyparzeniu znów się je foliuje i odwozi do restauracji. Rzecz u nas nie do pomyślenia. A Chińczykom zarzuca się, że sztućce mogą być brudne... Jak mało wiedzą o tym kraju ci, którzy nigdy tu nie byli.

Wieczorem mam możliwość zobaczyć, jak działa szkoła, w której mieszkamy. Tego dnia odbywa się tu prywatna lekcja angielskiego. Początkująca, dorosła Chinka próbuje właśnie swych sił w języku, który jest dla niej zupełnie obcy. Rozmawiam z nią chwilę, próbując układać jak najprostsze zdania. Zachęcam ją do dalszej nauki mówiąc, że nawet znajomość podstaw języka może być wystarczająca do komunikacji. I że ludzie tacy, jak ona, nieraz ratowali nam życie podczas tej podróży właśnie dlatego, że potrafili sklecić parę zdań po angielsku i wyjaśnić, jak gdzieś dojechać czy też jakie bilety będą nam potrzebne.
Jest już późno, gdy wychodzimy po raz kolejny. Nie jestem głodna. Ani trochę. Ale zabierają nas właśnie na przekąski z grilla. Dowiaduję się, siedząc wśród znajomych Bai Feng, że jeden z obecnych tu Chińczyków jest muzułmaninem. Kolejna religia, na jaką natrafiamy podczas wyprawy po tym niezwykle zróżnicowanym kraju.
Dzień kończymy siedząc przy piwie i znów grając na gitarze. No i jak zwykle, rozmowy o wszystkim i o niczym. Właśnie w takich momentach można, zupełnym przypadkiem, dowiedzieć się czegoś ciekawego.
- Jak się wita po polsku? - pyta jeden z Chińczyków.
- "Dzień dobry" - odpowiadam. W tym momencie przyjaciółka Bai Bo wybucha śmiechem - co w tym takiego zabawnego? - nie mogę zrozumieć.
- Pochodzę z Syczuanu - tłumaczy, z trudem łapiąc powietrze i ciągle nie mogąc powstrzymać chichotu - w naszym dialekcie jest coś, co brzmi bardzo podobnie: "dzindobuly" i oznacza "dlaczego nie przyszedłeś?" Ładnie się w Polsce witacie... - śmieje się dalej.
Niezwykła jest atmosfera Kaiyuan. Wspaniali są otaczający nas tu ludzie. Trafiłyśmy tu z przypadku, ale jest to jedno z tych miejsc, które najmilej wspominam. I za którym tęsknię.
Comentarios