W krainie herbaty - podróż do Yunnanu - Dzień 23
- Anna Kryszczak
- 2 wrz 2014
- 4 minut(y) czytania
AUTOBUS SYPIALNY
Wierzcie mi, albo nie, ale autobusy sypialne to jeden z najgenialniejszych środków transportu, jakie w życiu widziałam! Leżymy sobie wygodnie, wypoczywamy po trudach podróży, a jednocześnie... podróżujemy dalej. Łóżka piętrowe rozmieszczone są w 3 rzędach - przy oknach autokaru, oraz przez jego środek. Każde z miejsc zaopatrzone jest w pasy, choć, z tego, co wiedzę, mało kto się nimi przejmuje. Rozkładam się na moim posłaniu i delektuję się chwilą. Gdyby ktoś chciał, jest nawet kołdra, którą można by się przykryć, ale przy tej temperaturze raczej nie będzie to potrzebne. Upał nie chce zelżeć ani trochę.

Ruszamy właśnie z Jinghong, stolicy regionu Xishuangbanna na południu chińskiej prowincji Yunnan. Spędziłyśmy w tej okolicy blisko tydzień i nadeszła pora, by jechać dalej. Kierujemy się w stronę miasta Kaiyuan. To, że wybieramy się właśnie tam, jest dziełem przypadku tak samo, jak nasze wcześniejsze odwiedziny w Shenzhen koło Hong Kongu. Gdy szukałam noclegu przy użyciu strony Couchsurfingu, napisałam do Chinki, która jako swoją lokalizację podała stolicę prowincji Yunnan, Kunming. To właśnie tam chciałyśmy się zatrzymać. Po rozmowie okazało się jednak, że mieszka ona w Kaiyuan oddalonym od Kunmingu o jakieś może 3 godziny jazdy autobusem. Bai Feng, bo tak nazywa się owa Chinka, powiedziała, że jeśli chcemy, zaprasza nas do siebie. Tylko że trochę się obawia, bo w jej mieście nie ma żadnych atrakcji turystycznych. Odpowiedziałam jej na to, że nie o atrakcje nam chodzi. Chcemy poznać w Chinach miłych i ciekawych ludzi. I chętnie ją odwiedzimy. Tak więc jedziemy właśnie do Kaiyuan, miasta, o którego istnieniu większość turystów przyjeżdżających w te regiony nie ma nawet pojęcia, a już tym bardziej przez myśl im nie przechodzi, by się tam wybrać.

Droga jest długa. Z Jinghong będziemy jechać koło 12 godzin. Jak to dobrze, że w tym autobusie można leżeć. Wykorzystuję czas podróży na odsypianie ostatnich 3 tygodni. Co jakiś czas, gdy się przebudzę, patrzę, co dzieje się za oknem. Raz na przykład staliśmy koło jakiegoś autobusu, który właśnie był szczegółowo kontrolowany przez jakieś uzbrojone po zęby służby. Obchodzili pojazd dookoła, zaglądali pod spód. Dobrze, że to nie na nas padło, bo nie wiadomo, ile by zeszło na takich procedurach. Ciekawe, czy to rutynowa kontrola, czy czegoś konkretnego szukają?


Innym razem znowu, gdy przemierzaliśmy bardzo górzysty teren, pnąc się w górę stromą i wąską drogą, mijając przepaście i setki ciasnych zakrętów, oczom naszym ukazał się widok niezwykły i przerażający zarazem. Gdzieś w środku tego odludzia, na przeciwnym pasie, zobaczyliśmy ogromną ciężarówkę. Płonęła. A właściwie bardziej żarzyła się okropnie. W pobliżu nie było widać żywego ducha. Żadnej straży pożarnej, policji, pogotowia. Ani kierowcy. Pozostaje mieć nadzieję, że zdążył wysiąść, zanim pożar rozszalał się na dobre, bo z przedniej kabiny niewiele już zostało. Nasz autokar przejechał bardzo blisko. Przez uchylone okna czuć było rozgrzane powietrze. Nawet nie przystanęliśmy, by zobaczyć, czy ktoś tam jest, czy potrzebuje pomocy. Widok ten paraliżował. I na długo pozostał w pamięci.
Godziny mijają. Jedziemy raz przez niewielkie miasteczka, to znów górzystymi pustkowiami. Czasem zdarzy się nawet zobaczyć tarasy ryżowe. Krajobrazu zdecydowanie nie można tu nazwać monotonnym, ale przez cały czas powtarzają się z grubsza te same elementy - pagórki, miejscowości i egzotyczna roślinność.


Pech chciał, że właśnie tego dnia skończył mi się właśnie zapas minut do wykorzystania na chińskiej karcie telefonicznej, którą kupiłam na początku wyjazdu. Nie mamy jak skontaktować się z czekającą na nas w Kaiuyan Chinką. Proszę o pomoc jednego ze współpasażerów. Jakoś udaje mi się wytłumaczyć mu po chińsku, że jedziemy do znajomej, ale nie mamy możliwości dać jej znać, kiedy ma się nas spodziewać na dworcu. Chłopak pomaga nam i pisze w naszym imieniu do Bai Feng. Pozostaje mieć nadzieję, że to odczyta i przyjedzie po nas wieczorem.
Gdy przyglądam się uważniej Chińczykowi, z którym przed momentem rozmawiałam, zauważam coś dziwnego. Ależ on ma długi paznokieć na małym palcu u ręki! Jak mi się udało wyhodować coś takiego? I po co to w ogóle? O to już nie pytam. Stwierdzam tylko jedno - ten naród chyba nigdy nie przestanie mnie zadziwiać.

Dojeżdżamy do Kaiyuan. Jest już ciemno. Wychodzimy przed budynek dworca. Bai Feng ani śladu. Przyjedzie czy nie? Zadzwoniłabym zapytać, ale nie mam jak. Znów uciekam się do życzliwości Chińczyków. Proszę przypadkowo zagadniętego na ulicy człowieka, by w moim imieniu zadzwonił pod pokazany mu numer i wyjaśnił, w którym miejscu czekamy. Po chwili przechodzień uspokaja nas, że nasza koleżanka już tu jedzie i niebawem będzie. Jak dobrze...
Bai Feng nie przyjeżdża sama. Jest z nią dwójka znajomych - kolega, który prowadzi samochód, oraz koleżanka - jak się okazuje, współwłaścicielka szkoły angielskiego, którą obie dziewczyny razem prowadzą i w której będziemy spać przez najbliższe dwie noce. Z Bai Feng jest też jej nieodłączny, biały, pudelkowaty piesek. To tak, jak gdyby komuś się wydawało, że Chińczycy trzymają psy wyłącznie w celach konsumpcyjnych. Otóż nie, szczególnie w dużych miastach, są to nieraz pupilki jeszcze bardziej rozpieszczane, niż w Europie.
Wsiadamy do auta i jedziemy na osiedle, w którym znajduje się nasze nowe lokum. Dziewczyny wszystko nam pokazują, po czym żegnają się i mówią, że zobaczymy się jutro. Po południu chcą nas przedstawić swoim uczniom. Dziękujemy za wszystko i rozgaszczamy się w niewielkim pokoiku koło sali lekcyjnej.

Na ścianie, nieopodal wejścia do naszej małej kwatery, wisi cały szereg zdjęć. Jak się później dowiadujemy, są to osoby z różnych stron świata, które już tu zawitały i odwiedziły tą szkołę. Nasza fotografia też ma się tu niebawem znaleźć.

Comentarios