top of page

W krainie herbaty - podróż do Yunnanu - Dzień 21

  • Zdjęcie autora: Anna Kryszczak
    Anna Kryszczak
  • 31 sie 2014
  • 6 minut(y) czytania

W ŚWIĄTYNI MNIEJSZOŚCI DAI

Minęły już 3 tygodnie, a my nadal żyjemy. Tego dnia, po nocy spędzonej w "naszym" tropikalnym ogrodzie, postanowiłyśmy zobaczyć wreszcie słynne chińskie tarasy ryżowe. Problem w tym, iż okazało się, że w zasięgu jednodniowej wycieczki z Menglun takich nie ma. Trzeba było więc nieco zmodyfikować plany. Postanowiłyśmy więc zrobić sobie nieco luźniejszy dzień i poeksplorować najbliższą okolicę.


Po śniadaniu w centrum miasteczka (pierwszy raz w życiu piłam sok z arbuza), włóczymy się bez większego celu uliczkami, zaglądając do różnych sklepików i przyglądając się życiu mieszkańców. Gdy buszujemy właśnie wśród chińskojęzycznych książek w niewielkiej księgarni, naszych uszu dobiegają dźwięki gongów i bębnów z ulicy. Zaciekawione wychodzimy na ulicę.


Naszym oczom ukazuje się widok niezwykły. Przez centrum miasteczka maszeruje korowód ludzi. Zasadniczą jego część stanowią tańczące kobiety ubrane w ciemnofioletowe suknie. Na przedzie natomiast idą mężczyźni, uderzający raz za razem w instrumenty, których dźwięki wywiodły nas przed momentem z księgarni.


Za pochodem jedzie kilka samochodów, a na nich coś, co wygląda jak dary - ogromne konstrukcje wykonane z kolorowych bibułek i banknotów. Dla kogo są one przeznaczone? Dla jakiegoś bóstwa? Gdy dużo później pokazywałam zdjęcia i nagrania tego barwnego pochodu znajomym Chińczykom, jeden mi mówił: to na pewno ślub. Inny: to pogrzeb. Jeszcze inny: to musi być jakieś święto mniejszości etnicznej zamieszkującej te tereny.


Nagle aż podskakujemy, gdy tuż obok nas rozlega się straszny huk. Petardy! Okazuje się, że jeszcze w taki sposób uświetniony jest ów tajemniczy korowód. Tuż za ostatnim z samochodów, gdzie właśnie wybuchł jeden z ładunków, kłębi się szary dym.


Ruszamy zaciekawione za innymi. W międzyczasie raz za razem próbuję zagadnąć kogoś, o co w ogóle chodzi. Pytam po chińsku, bo na znajomość angielskiego raczej nie ma tu co liczyć. Podchodzę do jakiejś kobiety i proszę, podsuwając jej zeszyt i długopis, by napisała mi nazwę tego "czegoś", co się tu właśnie odbywa.


- Bu hui! - nie potrafię - odpowiada. To samo powtarza jeszcze kilka innych Chinek, od których próbuję wyciągnąć jakieś informacje. Trafiłam na ludzi, którzy nie umieją pisać!

W końcu zagadywane przeze mnie kobiety przyprowadzają jakiegoś mężczyznę. Ten bierze do rąk mój zeszyt i rysuje kilka chińskich znaków. Dowiaduję się tylko, że to ludność Dai, ta sama, w której rezerwacie byłyśmy wczoraj, i że zmierzają właśnie do świątyni. Dalej nie wiem do końca, po co. Ale muszę przyznać, że jest to niezwykłe przeżycie, móc tak za nimi iść, przyglądać się temu, co się dzieje, rozmawiać. Uczestniczymy właśnie w czymś, co jest autentycznym wydarzeniem, a nie pokazówką dla turystów.


Niebawem docieramy na miejsce. Auta skręcają na podwórze przed zupełnie niepozornym budynkiem będącym świątynią, chyba buddyjską. Dary są ściągane z samochodów i wnoszone do środka. Początkowo zostajemy na zewnątrz. Nie znamy lokalnych zwyczajów, a nie chcemy nikogo urazić wchodząc do miejsca, w którym być nas nie powinno. Dopiero gdy wszystkie rzeczy zostają już wniesione do wnętrza, podchodzimy w okolice wejścia i nieśmiało pytamy, czy możemy zaglądnąć do środka. Jeden z mężczyzn odpowiada, że tak. Tylko musimy zostawić buty za progiem (ten zwyczaj już znamy) i ściągnąć nakrycia głowy.


Świątynie w Chinach zadziwiają mnie swoją kolorystyką i tym, co można w nich znaleźć. Z jednej strony trącą wręcz jarmarcznym kiczem, z drugiej pełne są spokoju, ciszy i dostojeństwa. Zadziwiające, jak harmonijnie da się połączyć tak skrajnie odmienne cechy. Na środku, w miejscu, w którym w katolickim kościele spodziewalibyśmy się ołtarza, stoi pozłacany posąg. Chińczycy raz za razem przyklękają przed nim i biją głową o podłogę. Inni zapalają świeczki i kadzidełka. Przestrzeń przesycona jest słodkawym zapachem dymu.


Kilka kobiet krząta się wśród świeżo przyniesionych darów i układa je skrupulatnie. Cała centralna część świątyni zajęta jest przez rozmaite, zniesione tu przedmioty. Nie zgadniecie, jakie rzeczy można tu było znaleźć! Przyglądam się uważnie wszystkiemu, co zostało tu złożone. Jest motor, oczywiście odpowiednio przyozdobiony. U góry wisi parasolka, do której przywiązane są powiewające przy najmniejszym ruchu powietrza banknoty. Jest też jakaś konstrukcja przyozdobiona plasterkami cytryny. Jest miska z wodą, a w niej kwiat czegoś, co przypomina lilię wodną. Dalej buty, duże ilości ubrań (z niektórych wiszą metki z cenami), staniki (!), przybory doszycia, tubka pasty do zębów, Coca-Cola, sztuczne kwiaty (część zrobiona z banknotów), rozmaite inne banknotowe i bibułkowe ozdoby... długo by można wymieniać.


Bardzo mnie ciekawiło, jakie zastosowanie mają te przedmioty. Czy zostaną rozdane ubogim? Czy będą służyć mnichom? (chociaż po cóż byłyby im potrzebne staniki?) Czy też pozostaną tu, jako oryginalna część wyposażenia świątyni? Bariera językowa nie pozwoliła mi jednak uzyskać odpowiedzi na te pytania. Dowiedziałam się jedynie, iż ludność Dai co tydzień schodzi się do tej świątyni na krótką modlitwę. Ale czy zawsze wygląda to tak uroczyście? Tego nie wiem.


Jedna rzecz, która bardzo mnie tu zadziwiła, to rozłożone pod ścianami materace. Zapytałam o ich przeznaczenie. Otóż jeśli ktoś przyjdzie tu zmęczony i chce pozostać na noc, ma do tego prawo.


- Każdy? Jeśli ktoś jest innego wyznania, to też? Czy to tylko dla buddystów? - pytam.


- Każdy, ktokolwiek odczuje taką potrzebę - odpowiada starszy mężczyzna z którym rozmawiam.


I tak to odkrywam kolejne gościnne miejsce, w którym można by zatrzymać się, przemierzając rozległe terytoria Chin południowych.


Trzeba było w końcu opuścić to tajemnicze miejsce. Idziemy z powrotem do centrum Menglun (świątynia położona jest nieco na obrzeżach) i dalej obserwujemy uliczne życie. Określenie to jest bardzo trafne, bo w tej części świata życie dosłownie toczy się na ulicy. Wszelkie sklepy i zakłady nie są oddzielone od chodnika przez drzwi, a nawet przez ściany. Spacerując można przyglądać się np. pracy fryzjera, dentysty, sprzedawcy. No, w tym ostatnim przypadku stwierdzenie "praca" jest czasem trochę przesadzone. Niejednokrotnie widywałam tu bowiem sklepikarzy drzemiących sobie na fotelu czy leżaku. Najpierw trzeba takiego dobudzić, a dopiero potem można dokonać zakupów.


Na ulicy spędza się też czas wolny. Bardzo popularne są różnego rodzaju gry, zawsze na pieniądze. Najczęściej widzimy ludzi siedzących nad partyjką madżonga. Próbowałam dojść do tego, o co właściwie w tej grze chodzi. Zawsze jest 4 graczy. Siedzą dookoła kwadratowego stołu. Każdy z nich otrzymuje kostki z różnymi wzorami (jakieś proste wzory, typu kółeczka, owale, kreseczki, zwielokrotnione, ale występujące w różnej liczbie). Gracze układają kostki przed sobą, tak, by widzieć symbole, ale żeby były niewidoczne dla przeciwników. Kostki o podobnym rysunku kładą koło siebie. Potem kolejno wykładają je na środek. Co chwila któryś z graczy z radosnym okrzykiem zagarnia wygrane pieniądze. Nie udało mi się dojść do tego, co decyduje o zwycięstwie, a co o porażce. Może kiedyś opanują choćby podstawy tej gry - w końcu można się jej nauczyć w Krakowie, w Instytucie Konfucjusza.


Gdzieniegdzie widzimy też ludzi siedzących nad planszami, na których porozstawiane są drewniane krążki. Są to chińskie szachy. Gdy później dopytywałam znajomych Chińczyków, na czym ta gra polega, powiedzieli mi, że tylko starzy ludzie w nią grają, bo zasady są bardzo skomplikowane i młodzi ich nie znają.


Wracamy do ogrodu. Znów, idąc szybko, pewnym krokiem, z aparatem fotograficznym w plecaku, a zakupami w rękach, mijamy bramę wejściową, jak gdyby nigdy nic, po czym kierujemy się w stronę naszego akademika. To już ostatni dzień, jaki spędzamy w tym magicznym miejscu. Napawamy się więc niezwykłą atmosferą ciepłego popołudnia. Rzut oka za siebie, na rzekę, którą właśnie przekroczyłyśmy, po czym ruszamy do centrum ogrodu.


Krajobrazy urzekają i aż żal za serce ściska, że niebawem trzeba będzie opuścić te tereny. Na horyzoncie góry, dookoła bujna zieleń, wspaniałe drzewa, spokojna tafla rozmieszczonych gdzieniegdzie po parku jeziorek.


Owady jak zwykle towarzyszą nam na każdym kroku. Rozmaite kolory ważek urzekają. Są wśród nich złote, brązowe, czerwone. Jedną udaje się nam przyłapać podczas jedzenia posiłku. Chwilę wcześniej upolowała motyla.


Widzę też jednego owada, który na moment zakłóca tą sielską, niemal romantyczną, atmosferę. Przypomina on krzyżówkę gigantycznej muchy domowej z chrabąszczem, i, co tu dużo mówić, jest paskudniejszy od tych cykad, które widziałyśmy na północy prowincji Yunnan.


W innym miejscu, na jednym z kwiatów, siedzi sobie modliszka - zwierzę kosmopolityczne, które spotkać można dosłownie na całym świecie, zarówno u nas, w Polsce, jak i na takim końcu świata, jakim jest region Xishuangbanna, tuż przy granicy z Birmą i Laosem, na południu chińskiego Yunnanu.


Mrok powoli zapada, a my, zasłuchane w kakofonię owadziej muzyki, suniemy powoli w stronę akademika. Robi się coraz ciemniej. To było najpiękniejsze miejsce w Chinach, w jakim nocowałam. Bardzo chcę tu jeszcze wrócić. Mam nadzieję, że będzie mi to dane.


Beng wita nas jak zwykle szerokim uśmiechem. Jego śnieżnobiałe zęby kontrastują mocno z czernią twarzy.


- Dziś niedziela - mówi - zwykle spotykamy się w ten dzień w kilka osób na modlitwie. Dziś większość z nich wyjechała, więc przyjdą tylko dwie dziewczyny i będziemy oglądać chrześcijański film. Jak chcecie, możecie się przyłączyć.


Nie wiedziałam, że w Kamerunie, z którego Beng pochodzi, są chrześcijanie (wyjaśnił, że obok muzułmanów jest to najpopularniejsza tam religia), a już tym bardziej, że spotkam jakąś enklawę chrześcijańską w takim miejscu, jak zagubiony gdzieś wśród pustkowi tropikalny ogród botaniczny. Przyjęłyśmy zaproszenie Benga. Niebawem przychodzą do nas dwie Chinki, siadamy dookoła laptopa i zaczynamy oglądać. Film jest, hm... ciekawy. W zasadzie to jakieś amerykańskie show, podczas którego prowadzący rozważa problematykę Arki Noego, wskazuje naukowe dowody na jej istnienie, po czym zastanawia się, czy na pokładzie mogły być też dinozaury. Po zakończonej projekcji dyskutujemy na temat Księgi Rodzaju, teorii ewolucji i kreacjonizmu. Na koniec śpiewamy kilka pieśni. Okazuje się, że dwie z nich znam w wersji polskiej (m.in. Jak łania pragnie wody ze strumienia). Czasem dużo bardziej od różnic, zaskoczyć mogą spotykane gdzieś w odległych zakątkach świata drobiazgi wspólne dla ludzi różnych kultur i narodowości.


Późną nocą jeszcze raz spacerujemy z Bengiem po ogrodzie. Tak trudno rozstać się z tym miejscem...

 
 
 

Comments


Moje podróże
- czytaj od początku
Najnowsze
Słowa kluczowe

Zapraszam na wspólne wycieczki oraz na warsztaty i slajdowiska podróżnicze

tel.: +48 513 133 477
Email: anna.kryszczak@gmail.com

Oprowadzam po polsku i po angielsku
Znajdź mnie na Facebooku!

 

Wszelkie aktualności na temat tego, co robię, dostępne są na moim profilu

bottom of page