W krainie herbaty - podróż do Yunnanu - Dzień 20
- Anna Kryszczak
- 30 sie 2014
- 7 minut(y) czytania
PARK ETNOGRAFICZNY MNIEJSZOŚCI DAI
Obudziłyśmy się w Jinghong, z daleka od domu, z daleka nawet od naszej tymczasowej kwatery u Benga w tropikalnym ogrodzie botanicznym w Menglun. Pierwsze wyzwanie, jakie czeka nas dnia dzisiejszego, to wizyta w chińskim banku i próba wydobycia z bankomatu pieniędzy (w moim przypadku) i wymiany dolarów na yuany (w przypadku Ady).
Wbrew temu, czego się spodziewałam, wypłata gotówki okazała się o wiele prostsza, niż zamienienie jednej waluty na drugą. Przy pomocy pani z obsługi zajęło to zaledwie parę minut, podczas gdy Ada musiała spędzić przy okienku i uzupełniając stertę chińskojęzycznych formularzy blisko pół godziny.

Koniec końców, obie załatwiłyśmy co trzeba było, zjadłyśmy śniadanie i idziemy na dworzec, żeby złapać autobus do Menghan. Dzisiaj mamy zamiar odwiedzić park etnograficzny mniejszości Dai. Według przewodnika dojazd powinien zająć nam około pół godziny.
Godzinę później... nadal jedziemy. Nie wiedzieć, czemu, kierowca nie wybiera najkrótszej drogi. Dobrze, że cały czas zmierzamy we właściwym kierunku. Kiedy w końcu docieramy na miejsce, jest już wczesne popołudnie. Nie wiemy, jak daleko jest z dworca do parku etnograficznego. Nie chcąc tracić zbyt dużo czasu, wsiadamy do "taksówki", czyli czegoś, co przypomina pradziadka naszych krakowskich meleksów, i prosimy kierowcę, by zawiózł nas pod główną bramę. Niebawem jesteśmy na miejscu - jak się okazało, wcale daleko nie było.

Kupujemy bilety. Dostaję zniżkę 50% dzięki mojej nieodłącznej podczas wyjazdów zagranicznych karcie Euro26 (wstęp kosztuje mnie więc ok. 15 zł, co jak na warunki chińskich atrakcji turystycznych jest ceną niezwykle niską). Ku mojemu niemałemu zaskoczeniu, Ada też dostaje bilet ulgowy, bo okazała w kasie biletowej... paszport! Skoro zagraniczny turysta kupując wejściówki wręcza kasjerowi jakiś dokument, zapewne chodzi o to, że uprawniony jest do ulgi.
Mając w rękach bilety, przekraczamy główną bramę i wkraczamy w obszar, który jest swoistym żywym rezerwatem. Miejsce to zamieszkuje ludność należąca do jednej z 55 chińskich mniejszości narodowych - Dai. Żyją tu tak, jak od lat. Tyle, że teraz, chcąc wejść w obręb ich wioski, trzeba zapłacić. Mimo, iż domy zachowały swój tradycyjny charakter, widać wyraźnie wpływy współczesnych czasów, jak choćby zaparkowane pod budynkami samochody.

Wybieramy boczne ścieżki, by uniknąć wszechobecnej komercji. Drewniane domki na palach nikną wśród zieleni. Otaczają je wspaniałe, egzotyczne ogrody. Ogromne kwiaty o najrozmaitszych barwach, bananowce z niewielkimi, zielonymi jeszcze owocami, gigantyczne liście, palmy, gdzieniegdzie oryginalne motywy dekoracyjne. Pięknie tu.



Pomiędzy domami krząta się gdzieniegdzie ludność Dai. Przyglądają się nam dzieciaki. A my przyglądamy się im. Uwielbiam w Chińczykach to, że większość z nich bez oporów pozuje do zdjęć i wręcz cieszą się, że są fotografowani.

Lokalny koloryt wręcz hipnotyzuje. Ciekawie wyglądają znaki drogowe, zapisane po chińsku. Ten na zdjęciu poniżej na przykład oznacza, że należy zwolnić. Ciekawa jestem, jak Europejczyk nie znający języka miałby się tu odnaleźć i bezpiecznie prowadzić samochód.

Chociaż... pojęcie bezpiecznej jazdy w Chinach zdecydowanie odbiega od naszego. Tutaj nie przejmują się aż tak pasami. Można zapiąć, ale, jak miałam okazję się przekonać tego dnia - wcale nie trzeba. Nie ma żadnych przymusowych fotelików dla dzieci, ani nic w tym stylu. Idziemy sobie drogą, a tu nagle mija nas auto, a przez szyberdach wystaje dwójka dzieciaków, które musiały chyba stać na tylnym siedzeniu, by tam sięgnąć. Z resztą w ogóle życie na chińskich drogach rządzi się swoimi zasadami. Tutaj to samochód ma pierwszeństwo, a pieszy powinien uważać, by nie zostać potrąconym. Poniekąd jest to słuszne podejście - łatwiej zatrzymać się człowiekowi, niż pojazdowi. No i mam wrażenie, że przy takim prawie jest tu na drogach mniej wypadków, niż u nas. Choć fakt, że trzeba mieć oczy dookoła głowy, gdyż poza samochodami uważać należy na wszechobecne skutery.

Coś, co zdecydowanie odróżnia to miejsce od innych chińskich regionów, w jakich byłyśmy, to dwujęzyczność napisów. Znaki na środku pochodzą z chińskiego. Czasem dodana jest też wersja angielska. Ale powszechnie stosowany jest też zapis w jakimś "robaczkowym", który musi być zapewne jednym z języków stosowanych w Indochinach. W końcu jesteśmy już bardzo blisko granicy.

Jeden z takich drogowskazów doprowadza nas do buddyjskiej świątyni. Przyglądamy się w milczeniu omszałym pomnikom, pozłacanym posągom i fantazyjnej architekturze. Spoglądamy też na złożone dary - przypominające nieco palmy wielkanocne wysokie, bibułowe konstrukcje, ryż zawinięty w liście bambusa, banknoty. Do świątyni możemy wejść, ale musimy pozostawić buty na zewnątrz. Takie tu zasady - do środka wpuszczany jest każdy, bez względu na wyznanie, ale reguł musi przestrzegać. Ściągamy więc obuwie, stawiamy je przed progiem i wchodzimy do wnętrza, mając nadzieję, że po powrocie zastaniemy nasze buty na miejscu i nie będziemy musiały wracać do domu boso.

Pogoda dziś dopisuje, jest duszno i gorąco. Deszczu ani śladu. Spacerujemy dalej różnymi zaułkami malowniczej wioski. Dochodzimy nad brzeg jeziora. Stoją tu zacumowane promy, ale żywego ducha w pobliżu nie widać. Po drugiej stronie, nad lustrem wody, piętrzą się górskie szczyty. Ileż jest tu przestrzeni, przez którą można by wędrować i wędrować bez końca!

Teren, przez który teraz idziemy, jest o wiele bardziej dziki. Zniknęły gdzieś drewniane domy na palach i zaparkowane pod nimi samochody, nie widać ludzi. Za to dookoła pełno bujnej, soczyście zielonej roślinności. Wśród niej znajdujemy tylko jedną, niewielką chatynkę. Ciekawa jestem, czy ktoś tu mieszka, czy dawno już stoi opuszczona.

Postanawiamy znów skierować swe kroki w stronę centrum osady. Stopniowo pojawiają się jacyś ludzie. Na razie jeszcze nie turyści, ale miejscowi. To jakaś kobieta ciągnie wózek, to ktoś uwija się wokół roboty budowlanej, to znów kto inny biegnie gdzieś niosąc naręcze jakichś bliżej niezidentyfikowanych przedmiotów.


Kiedy docieramy znów do głównej alei, od razu robi się bardziej turystycznie. Znowu otaczają nas złocone rzeźby słoni, posągi młodych kobiet niosących kosze, stragany, na których można nabyć najrozmaitsze przedmioty.

To właśnie tutaj trafiamy na największy owoc, jaki w życiu widziałam. Nie mam pojęcia, co to takiego, ale jest ogromne. Z zewnątrz kolczaste. W środku wygląda tak, jak gdyby ktoś posklejał ze sobą kilka grejpfrutów. Ciekawa jestem, jak to coś musi smakować.

Ada kupuje za to coś innego - smoczy owoc, z którym spotkałam się już w Dolinie Dzikich Słoni. Tu jednak jest jakaś inna odmiana. Wnętrze ma bowiem kolor biały, a nie wściekle-purpurowy. Okazuje się być całkiem smaczne.

Wśród drzew, krzewów i półek z towarami, gdzieniegdzie zobaczyć można egzotyczne, choć raczej niezbyt dzikie, zwierzęta. One również czekają na turystów. Słoń, którego można dosiąść, małpa na łańcuchu, dumne pawie, piękne papugi, pyton z pyskiem oklejonym taśmą klejącą, by nie ugryzł kogoś, kto robi sobie z nim zdjęcie. Przedmiotowość, z jaką traktuje się tu zwierzęta, może czasem szokować Europejczyka. Nie mniej, jeśli spojrzeć, jaką wagę przywiązuje się tu do bezpieczeństwa i komfortu ludzi, człowiek przestaje się dziwić widząc takie rzeczy.

Docieramy wreszcie do serca Parku Etnograficznego Ganlanba. Stoimy przed ogromną sadzawką. I okazuje się, że przyszłyśmy tu w samą porę. Właśnie rozpoczynają się pokazy zwyczaju kultywowanego przez ludność Dai podczas święta wiosny. Co prawda mamy koniec sierpnia, ale widowisko to, ze względu na turystów, powtarzane jest codziennie. Wygląda to trochę jak nasz śmigus dyngus, tyle że na o wiele większą skalę. Ludzie ubrani w tradycyjne stroje, z miskami w rękach, wchodzą do sadzawki, po czym rozpoczyna się prawdziwa wodna wojna. Wszyscy są całkowicie przemoczeni, ale nadal leją po sobie, ile sił w rękach. Robiąc zdjęcia trzeba uważać, by przypadkiem nie paść ofiarą tej zabawy. Nie odpuszczą bowiem nikomu, kto podejdzie zbyt blisko.



Tuż za sadzawką znajduje się wielka widownia. Można tu podziwiać pokazy strojów ludowych rozmaitych mniejszości zamieszkujących te tereny. Suknie zwykle są długie, ale przekrój kolorystyczny jest ogromny - błękity, zielenie, czerwienie, żółcie. Niektóre z tych strojów miałam okazję już wcześniej oglądać, ale większość z nich widzę pierwszy raz w życiu.


Po zakończonej prezentacji sprawnym marszem wracamy na dworzec. Jest już koło godziny 16, a dziś chciałybyśmy jednak wrócić do naszego ogrodu botanicznego, do akademika w którym gości nas Beng. Wsiadamy do autobusu do Jinghong, ale prosimy kierowcę, by wysadził nas w połowie drogi na skrzyżowaniu z drogą do Menglun, gdzie chcemy się dostać. Porzucone "w szczerym polu" nie czekamy nawet chwili, gdy przyjeżdża autobus w interesującym nas kierunku. Co prawda nie zatrzymuje się w centrum naszego miasteczka, będziemy musiały więc kawałek podejść, nie mniej jednak mamy szansę dotrzeć dziś na miejsce.
Gdy wysiadamy, ku naszemu zdziwieniu kierowca nie chce od nas pieniędzy za przejazd. Może ma możliwość sprzedawania tylko biletów na całą trasę i stwierdził, że ten niewielki odcinek, jaki przejechałyśmy, nie jest warty zapłaty, którą musiałby od nas pobrać? Jakikolwiek nie byłby powód takiego stanu rzeczy, miło nam było, że w ten sposób nas potraktował, choć wcale nie musiał.
Do ogrodu wchodzimy boczną bramą. Udajemy przy tym miejscowych, tj. chowamy atrybuty turysty w postaci aparatu fotograficznego, czapeczki z daszkiem i okularów przeciwsłonecznych, a do rąk bierzemy siatki z zakupami spożywczymi, niesione dotychczas w plecakach. A te wszystkie podchody po to, by wpuścili nas do środka, nie robiąc znów problemów, że nie mamy biletów. Mieszkańcy nie muszą kupować wejściówek, turyści tak. Tyle, że mu tu mieszkamy dobry tydzień. Nasze rzeczy zostały u Benga w akademiku. Czujemy się jak u siebie. I tak też chcemy być traktowane. Udało się, nikt na nas nie zwrócił uwagi, gdy przekraczałyśmy bramę. Znów jesteśmy na terenie naszego zaczarowanego ogrodu.
Po dojściu do mieszkania Benga znalazłyśmy karteczkę z informacją, że poszedł grać z kolegami w piłkę i możemy do niego dołączyć, jeśli mamy ochotę. Ada decyduje się zostać w akademiku, ja natomiast wybieram się na krótki spacer po ogrodzie w poszukiwaniu naszego gospodarza. Słońce powoli chyli się ku zachodowi. Jest cudownie. Owady brzęczą, kwiaty zachwycają. Na spokojnej tafli wody unoszą się wielkie liście.

Wtem, nieopodal mnie przepełza wąż. Nie mam pojęcia, co to za gatunek, ani czy jest niebezpieczny. Na wszelki wypadek i tak nie zbliżałabym się do niego, choć szczerze mówiąc, gad nie daje mi nawet takiej szansy. Ledwie zauważa moją obecność, umyka wśród traw w jakiś spokojniejszy fragment ogrodu. Ledwie udaje mi się go uwiecznić na zdjęciu.

Znajduję w końcu miejsce, w którym Beng i jego znajomi urządzili sobie boisko do piłki nożnej. Siadam nieopodal na trawie i obserwuję rozgrywkę. Muszą przyznać, że nasz Kameruńczyk wygląda przynajmniej ciekawie, biegając wśród niższych od niego o dwie głowy Chińczyków. Przyglądałabym się pewnie tej zabawie dłużej, ale komary zaczynają ciąć, więc decyduję się wracać. Co prawda zażywam regularnie Malarone, nie mniej jednak jedyną w stu procentach skuteczną metodą zapobiegania malarii, która sporadycznie na tych terenach występuje, jest unikanie sytuacji, podczas których można zostać pogryzionym. Dzisiejszy dzień był wystarczająco długi. Pora spać.


Comments