top of page

W krainie herbaty - podróż do Yunnanu - Dzień 19

  • Zdjęcie autora: Anna Kryszczak
    Anna Kryszczak
  • 29 sie 2014
  • 8 minut(y) czytania

DOLINA DZIKICH SŁONI


Jeden z zamiarów, z jakimi przyjechałam do Chin, to przejechać się na słoniu. Dziś wybieramy się w miejsce, gdzie mam zamiar ten plan zrealizować. Czeka na nas Dolina Dzikich Słoni!


Rano, jak zwykle, wychodzimy poza obręb tropikalnego ogrodu botanicznego w Menglun, w którym mieszkamy, by zjeść śniadanie. Tym razem decydujemy się na typową chińską kuchnię. W regionie Xishuangbanna oznacza to, że o godzinie wczesnoporannej będziemy jeść coś, co przypomina nieco bardzo tłusty rosół z dużą ilością makaronu ryżowego. Porcja za oszałamiające 2,50 zł. Jak ktoś chce zszaleć (my zaszalałyśmy), może sobie do tego za kolejną złotówkę dokupić jajko sadzone. W tej części świata bez większego problemu dałoby się wyżywić za jakieś 10-15 zł dziennie, i to stołując się w lokalnych restauracjach.


Podczas posiłku, swoim zwyczajem, obserwuję życie miasteczka budzącego się właśnie ze snu. Mój wzrok zatrzymuje się na małym dziecku, które, trzymając pałeczki w zaciśniętej piąstce, raz za razem wkłada makaronowe kluski do buzi. Widok ten niezwykle rozczula. Europejskie maluchy nie umieją dać sobie rady z widelcem, a to dzieciątko operuje pałeczkami.


By dostać się do Doliny Dzikich Słoni jedziemy do Jinghong - głównego miasta w Xishuangbanna, tego samego, do którego parę dni wcześniej przyleciałyśmy samolotem. I tu na dworcu zaczynają się schody... Na pytanie o bilety autobusowe pani w kasie odpowiada "mei you" (chin. "nie ma"), a żeby upewnić się, że dobrze zrozumiałyśmy, dodaje "no bus". Mówi tylko po chińsku, więc rozumiem jedynie fragmenty wypowiedzi. Biletów do Doliny Dzikich Słoni nie dostaniemy, to pewne. Ale pani wspomina coś o chodzeniu na piechotę i o 3 km, albo żeby przyjść jutro rano na autobus. Nie wiem, jak daleko stąd jest ta dolina. Może chodzi o to, że możemy tam dojść na nogach, jeśli nie chcemy czekać do kolejnego dnia?


Wychodzimy przed dworzec, a tam dopada nas jakiś taksówkarz.


- Dolina Dzikich Słoni? Zawiozę Was tam! 500 yuanów! 400! No dobrze, 200, ale to ostateczna cena!


200 yanów?! - myślę - przecież to prawie 100 zł! Za tyle mogłybyśmy przejechać na drugi koniec liczącej kilkaset kilometrów prowincji, albo jeszcze dalej. Odmawiamy. Wyciągam telefon i dzwonię do naszego znajomego Chińczyka, z którym podróżowałyśmy przez tydzień po Lijiang i okolicy. Wiem, że odwiedził Dolinę Dzikich Słoni dzień wcześniej. Niestety, okazuje się, że jest ona oddalona o jakieś 40-50 km od Jinghong, gdzie jesteśmy, więc nie ma mowy, żeby iść pieszo (było już koło południa). Jak nic nie wymyślimy, zostaniemy tu na noc i pojedziemy autobusem jutro z rana. I w tym momencie, jak niejednokrotnie wcześniej i później już bywało, podchodzi do nas jakaś kobieta, która mówi, że zna trochę angielski i może pomóc. Wracamy z nią do kas. Ku naszej niemałej radości okazuje się, że bilety można dostać, tyle że nie do samej Doliny Dzikich Słoni, a do jakiegoś oddalonego od niej o 3 km miasteczka. Więc to o to chodziło!


Gdy z biletami w ręce idziemy do autobusu, Chinka, która przed chwilą nam pomogła, mówi, byśmy dały jej po 5 yuanów. Dziwne, dotąd nikt nie żądał tu zapłaty za to, że wyświadczył nam przysługę. Ona jednak nalega. Gdy wręczamy jej w końcu pieniądze, nie zatrzymuje ich dla siebie, ale daje kierowcy i coś z nim krótko omawia. Niebawem dowiedziałyśmy się, o co w tym wszystkim chodziło. Otóż dopłaciłyśmy właśnie nieoficjalnie do biletu, dzięki czemu zostałyśmy podwiezione pod samo wejście do Doliny Dzikich Słoni, a nie jak było w planie - do oddalonego o 3 km miasteczka. Chińczycy są jednak wspaniali.


Wstęp do Doliny, jak na warunki chińskich atrakcji przyrodniczych, nie był tak zatrważająco drogi. Bilety po 65 yuanów. Ja, z racji posiadania karty Euro26, zapłaciłam nawet o 15 yuanów mniej. Do tego dokupiłam sobie bilet na coś, co się okazało potem kolejką gondolową, a co miało mi umożliwić zobaczenie słoni żyjących na wolności. Ada z tej atrakcji zrezygnowała, umówiłyśmy się więc, że się rozdzielamy (chyba po raz pierwszy w trakcie naszej wyprawy) i ponownie mamy się spotkać na popołudniowych pokazach organizowanych dla gości parku.


Jadąc kolejką (podróż w jedną stronę zajęła około pół godziny) podziwiam rozległe, rozciągające się dookoła, górzyste krajobrazy. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, niekończąca się puszcza. Gdzieniegdzie, wśród drzew, widać nawet kolorowe egzotyczne ptaki. Nareszcie! Myślałam już, że poza owadami, nic latającego nie pokazuje się tu ludziom na oczy. Ale najlepsze miało dopiero nadejść.


W pewnej chwili spostrzegam przed sobą, tuż pod trasą kolejki, stado słoni! Są dorosłe i młode, leniwie spacerują sobie w dole wśród wysokich krzewów. Zupełnie nie przejmują się tym, że ktoś z góry na nie patrzy. Przeszło mi przez myśl pytanie, na ile te słonie rzeczywiście są dzikie. Przecież biorąc pod uwagę, jak rozległy las rozciąga się dookoła, wcale nie musiałyby siedzieć tutaj, na widoku. Znając Chińczyków, nie zdziwiłabym się, gdyby kilkadziesiąt metrów dalej, wśród drzew, znajdował się płot uniemożliwiający "dzikim" słoniom wędrówkę w głąb puszczy. Skoro turysta płaci za to, że będzie w Dolinie Dzikich Słoni, trzeba mu przecież te słonie zapewnić.


Wysiadam w końcu z gondoli. Jestem gdzieś w środku dziczy, ale i tu dosięgły ręce chińskiej komercji. Zaraz przy stacji wpadam na zgrupowanie straganów, gdzie sprzedaje się najrozmaitsze rzeczy do jedzenia. Najbardziej abstrakcyjne wydają mi się smocze owoce. Mają kształt purpurowych płomieni. W środku wyglądają jak gigantyczne kiwi, przy czym zamiast zielonego miąższu, widać albo biały, albo fioletowy. Może to dwie różne odmiany?


Ruszam wśród innych turystów ścieżką, która doprowadza mnie w końcu nad wodopój. Słoni nie wydać. Są za to kolorowe motyle, przysiadające na balustradach, oraz drewniane domki na palach - dziś zamknięte dla zwiedzających, ale niegdyś musiały służyć zapewne do obserwacji przychodzących nad wodę zwierząt. Pomiędzy gałęziami drzew skaczą małpy. Dziś drewniane pomieszczenia, znajdujące się an wysokości koron, należą do nich. Dwie wyglądają przez okno jednego z domków.


Gdy wracam kolejką gondolową w kierunku sceny, przy której umówiłam się z Adą, do mojego wagonika "dosiada się" jakiś niezbyt przyjaźnie wyglądający owad. Jest większy od osy, ale mniejszy od szerszenia. Nie czuję się zbyt pewnie w jego towarzystwie. Kojarzy mi się zdecydowanie z czymś, co gryzie lub żądli... Na szczęście po pewnej chwili znudził się przejażdżką i poleciał w swoją stronę.


Biegiem dotarłam na arenę. Pokazy akrobacji, wykonywanych przez słonie, już trwały. Dotychczas takie sztuczki widziałam tylko na filmach, i to animowanych. Nie sądziłam, że tak potężne zwierzęta mogą bez trudu stawać na jednej nodze, siadać na krześle, opierać się jedne o drugie. A już najbardziej zadziwiające było to, co wyprawiali ich trenerzy. Wyglądało, jak gdyby wyskoczenie po trąbie podopiecznego i wylądowanie na jego grzbiecie nie kosztowało ich ani odrobiny wysiłku.


Po pokazach przyszedł czas na interakcję zwierząt z publicznością. Jeden ze słoni wziął w trąbę siatkę i szukał na trybunach jakiegoś odważnego turysty, który by od niego wziął to zawiniątko. Niełatwo było schować się przed gigantem, bo potrafił sięgnąć do trzeciego rzędu. W końcu jakaś kobieta wzięła od niego worek. I co się okazało? W środku były ogórki, którymi trzeba było słonia nakarmić.


Nadeszła nareszcie chwila, na którą od dawna czekałam. Mogę dosiąść słonia! Nie potrafiłabym wskoczyć na niego z taką lekkością, jak robili to podczas pokazów trenerzy. Na szczęście była drabina, bo w przeciwieństwie do wielbłądów, z którymi spotkałam się już w Turcji i Tunezji, słonie nie kładą się na ziemi, by ułatwić wejście na ich grzbiet. Muszę przyznać, że przeżycie jest niezapomniane. Na słoniu siada się na oklep, okrakiem. Kiedy idzie majestatycznie do przodu, czuć, jak powoli i rytmicznie porusza się jego kręgosłup. Zadziwiło mnie, że słonie są aż tak owłosione. Niby ssak, więc normalne, ale jakoś zawsze kojarzyły mi się z łysością. A u okazuje się, że słoń pokryty jest ogromną ilością rzadko rozmieszczonych, czarnych, grubych i długich na dobrych 5 cm włosów.


Gdy znalazłam się znów na ziemi, poszłyśmy z Adą na kolejne pokazy. Tym razem był to regionalny taniec wykonywany w tradycyjnych strojach. Nie miał on nic wspólnego z tym, co przychodzi na myśl, gdy mówimy o chińskiej muzyce. Nie znam się na kulturze Indochin, ale mam wrażenie, że musi mieć spory wpływ na to, co dzieje się tutaj - nieopodal granicy. Może to właśnie stamtąd przybył do prowincji Yunnan ten dziki i nieokiełznany taniec, jakiego właśnie jesteśmy świadkami? Zaczęło się od tego, że mężczyźni, odziani jedynie od pasa w dół, z długimi, czarnymi włosami, zakradali się niczym na polowanie.


Potem dopadli instrumentów. Wyglądało to, jak coś na kształt bębnów, w które uderzało się solidnymi kawałkami drewna, wybijając złowieszczy rytm. Do tańca włączyły się kobiety. Zarzucały włosami na prawo i lewo. Taniec ten przypominał mi krzyżówkę techno i reggaeton'u, tylko że był znacznie bardziej żywiołowy.


Po pokazie czeka nas jeszcze spacer wśród rozmaitych zwierząt. Odwiedzamy najpierw gady. Niektóre z nich siedzą sobie spokojnie w swoich terrariach pod gołym niebem, ale są i takie, które można wziąć na ręce. Mam ogromny sentyment do węży, ponieważ kiedyś pracowałam w muzeum z żywymi okazami, więc niejednokrotnie miałam takie zwierzęta w rękach. Dziś jednak nie mamy już dość czasu, by zatrzymywać się tu na dłużej. Chcemy wrócić na noc do naszego ogrodu botanicznego, trzeba więc się spieszyć.


Kolejny punkt to motylarnia. To miejsce zachwyca nas od pierwszego momentu, gdy przekraczamy jego próg. Wchodzi się do wielkiej klatki pełnej przepięknych, kolorowych, tropikalnych motyli. Jak dotąd byłam pod ogromnym wrażeniem motylarni, którą widziałam w zoo w Budapeszcie. Tamta jednak nie umywa się zupełnie do tego, co zastałam tutaj. Przestrzeń jest znacznie większa, motyle dosłownie wszędzie.


By ułatwić obserwację i zwabić owady, co kawałek poustawiane są tacki ze słodkimi owocami. Motyle mogą więc wybierać pomiędzy wielobarwnymi kwiatami, a pysznościami, które leżą na talerzach. Choć miałyśmy się spieszyć, spędzamy tu sporo czasu podziwiając to niezwykłe zjawisko.


Wylęgarnia motyli też jest bardzo ciekawa. Ogromne ilości kokonów wiszą na specjalnie przygotowanym do tego celu miejscu. Gdzieniegdzie widać, jak dorosłe osobniki wyswobadzają się i rozprostowują skrzydła.


Kawałek dalej ogromne gąsienice w najbardziej zadziwiających kształtach i kolorach buszują wśród soczystej roślinności. Ciekawa jestem, z której powstanie jaki motyl. Z niekłamaną niechęcią opuszczamy motylarnię i idziemy dalej.


Jeszcze tylko ptaszarnia i położone kawałek dalej muzeum słoni. W kolejnej ogromnej klatce spotykamy dużą liczbę kolorowych papug. Te nie robią na mnie jednak aż takiego wrażenia, jak motyle. Wyglądają dość biednie, a ich pióra nie lśnią tak bardzo, jak powinny. Wychodzimy więc po chwili i idziemy dalej.


Do muzeum słoni nie udało nam się dotrzeć. W połowie trasy lunęło tak bardzo, że pomimo parasoli, byłyśmy przemoczone do suchej nitki. Nie była to taka leniwa mżawka, jak to, co siąpiło nieustanie przez tydzień na północy prowincji Yunnan, gdy zwiedzałyśmy okolicę Lijiang. Tutaj dopadło nas takie oberwanie chmury, że miałam wrażenie, jak gdyby woda lała się z nieba wiadrami. Przypominało to trochę burzę, która 2 tygodnie temu przywitała nas w Hong Kongu. Na szczęście tutaj tylko lało, bez grzmotów i piorunów.


Zanim dotarłyśmy do wyjścia z parku, przestało padać, ale my i tak miałyśmy już wszystko mokre. Dosłownie. Minęłyśmy pospiesznie stoisko z pamiątkami, na którym uwagę zwracały koszulki z podpisem "Tajlandia" i rysunkami słoni. Oczywiście do Tajlandii jest stąd jeszcze kawałek (prowincja Yunnan graniczy z Birmą, Wietnamem i Laosem, dopiero dalej znajduje się Tajlandia), ale klimat, przyroda i budownictwo ponoć przypominają już tamte rejony. Chińczykom bardzo trudno jest uzyskać zgodę na wyjazd z kraju. Dlatego, gdy odwiedzają region Xishuangbanna, mogą sobie taką koszulkę kupić i chwalić się potem znajomym, że niby byli za granicą.


Nie wróciłyśmy dziś do Menglun. Po dotarciu do Jinghong, 80 km od miejsca, gdzie mieszkamy, okazało się, że dziś autobusów już nie ma. I to tym razem tak definitywnie. Zostałyśmy więc w tym, co miałyśmy na sobie, bez bagaży, rzeczy na przebranie czy czegokolwiek, co na noclegu mogłoby się przydać, w Jinghong. Z pomocą jakiejś poznanej w autobusie Chinki (ta po angielsku nie mówiła ani trochę), dostałyśmy pokój w hostelu tuż przy dworcu. Muszę przyznać, że jak na lokalizację i warunki (były nawet kosmetyki w jednorazowych pojemniczkach), cena 60 yuanów (niecałe 30 zł) za 2-osobowy pokój wygląda nieźle.


Co było zrobić. Zostajemy na noc tutaj. Daję tylko znać Bengowi, żeby się o nas nie martwił, że dziś nie wrócimy. Wieczorny spacer po mieście, kolacja i do spania. Jutro, korzystając z tego, że tu utknęłyśmy, chcemy pojechać do Parku Etnograficznego Mniejszości Dai w Ganlanba w miejscowości Menghan. Dopiero stamtąd wrócimy (mamy nadzieję) do siebie.


 
 
 

Comments


Moje podróże
- czytaj od początku
Najnowsze
Słowa kluczowe

Zapraszam na wspólne wycieczki oraz na warsztaty i slajdowiska podróżnicze

tel.: +48 513 133 477
Email: anna.kryszczak@gmail.com

Oprowadzam po polsku i po angielsku
Znajdź mnie na Facebooku!

 

Wszelkie aktualności na temat tego, co robię, dostępne są na moim profilu

bottom of page