W krainie herbaty - podróż do Yunnanu - Dzień 18
- Anna Kryszczak
- 28 sie 2014
- 5 minut(y) czytania
PODNIEBNA TRASA WŚRÓD KORON DRZEW
Xishuangbanna, a w szczególności przepiękny ogród botaniczny z rozmaitymi okazami roślin tropikalnych to jedno z najbardziej niezwykłych miejsc, jakie widziałam podczas mojej podróży do Chin. Przyroda zachwyca tu na każdym kroku. Kwiaty mają najrozmaitsze kształty i kolory. Owady nocną porą zachwycają wspaniałą symfonią, a w dzień cudownymi barwami i formami. Powietrze ma wyjątkowy zapach. Jest to miejsce, w którym chciałoby się zostać na zawsze. Choć długi już czas minął, odkąd opuściłam ten region, ciągle z sentymentem wracam do niego myślami.


Tego dnia, zanim ruszymy na podbój nowych rejonów Xixhuangbanny, postanawiamy pobuszować trochę po najbliższej okolicy. W końcu, mieszkając w samym sercu ogrodu botanicznego grzechem byłoby nie poświęcić mu choć paru godzin uwagi. Jeszcze przed śniadaniem wybieramy się więc na przechadzkę wśród cudownych kwiatów. Ogród jest dość rozległy, średnicy może ze 2 km. Wśród fantastycznej roślinności ukryte są stawy, altany i drewniane kładki.

Na wodzie unoszą się ogromne liście, które są w stanie udźwignąć ciężar małego dziecka i nie toną. Pomiędzy nimi wspaniale rozkwitnięte kwiaty przypominające nieco lilie wodne, a gdzieniegdzie, nie rozbudzone jeszcze do życia pąki.

Bajecznym krajobrazom uroku dodają motyle. Nigdzie nie zachwycały mnie tak, jak tutaj. Jest ich ogromna różnorodność, ale najbardziej przyciągają uwagę te największe. Mają żółto-czarną barwę i są wielkości dłoni. Gdy po raz pierwszy zobaczyłam kątem oka takiego motyla lecącego gdzieś nad moją głową, byłam przekonana, że jest to jakiś niewielkich rozmiarów ptak. Dopiero gdy spojrzałam w jego stronę, zorientowałam się, że to gigantyczny owad.


Nie mniej fantazyjne, niż motyle, są tutaj ważki. Jedna z nich, którą spotykamy podczas wędrówko przez ogród, do złudzenia przypomina fragment liścia. Przyglądamy się jej chwilę uważnie, po czym ruszamy dalej.

Nie tylko kwiaty i owady zachwycają swoją urodą. Zadziwiające są też kształty niektórych napotkanych przez nas drzew. Pojęcia nie mam, co to za gatunki. Prawdopodobnie nie wszystkie są typowo chińskie. W końcu jesteśmy w ogrodzie botanicznym, więc mogą występować tu egzemplarze z najdalszych zakątków Azji.

Dopiero po spacerze idziemy na śniadanie. Znów trzeba przekroczyć rzekę oddzielającą nasz ogród od centrum miejscowości, gdzie można coś zjeść. Przechodząc przez długi most spoglądamy na nadbrzeże i toczące się tam życie. Jakiś samotny mężczyzna czatuje właśnie przy zarzuconej wędce, mając nadzieję na wyłowienie z mętnej brązowoszarej wody czegoś, co nada się do spożycia.

Kierujemy swoje kroki w stronę jedynej w Menglun restauracyjki serwującej europejską kuchnię. Po przeszło 2 tygodniach żywienia się chińskim jedzeniem coraz bardziej tęsknimy za polskimi potrawami. Zamawiamy jajko sadzone z tostami i ziemniakami, do tego kawę z mlekiem. W porównaniu do tradycyjnych chińskich śniadań (w tym rejonie jest to tłusta zupa z dużą ilością makaronu ryżowego) danie w stylu europejskim jest dosyć drogie - kosztuje 25 yuanów, podczas gdy za porcję chińską zapłacimy zaledwie 5 yuanów. Niemniej, ceny nie są zbyt wygórowane, biorąc pod uwagę, że 1 yuan to około 40-50 gr.

Po śniadaniu ruszamy w drogę do Mengla. Od Menglun, gdzie mieszkamy, trzeba pokonać ok. 80 km. Nie trudno nie zwrócić uwagi na bardzo podobne brzmienie nazw wielu miejscowości w rejonie Xishuangbanna. Można tu spotkać całą masę "Meng-czegoś tam" i nie trudno o pomyłkę, jeśli się nie wie, że można wpaść tu w taką słowną pułapkę i pojechać zupełnie gdzie indziej, niż by się chciało. Na szczęście my dotarłyśmy tu na tyle świadome języka i kultury chińskiej, że wiedziałyśmy, iż "meng" oznacza w tym regionie po prostu "wioska, miejscowość", dlatego też bardzo uważałyśmy, by nas do tego odpowiedniego "Meng" zawieźli. Najlepszą metodą, by trafić tam, gdzie się chce, jest zapisać sobie nazwę docelowego miejsca w chińskich znakach i przed wejściem do autobusu pokazać to kierowcy.
Gdy przyjrzeć się bliżej naszemu autobusowi, jedna rzecz przyciągała uwagę. Był to mianowicie system otwierania drzwi. Jeśli kierowca chciał umożliwić pasażerom wyjście z pojazdu, pociągał za zawieszony nad głową sznurek. Potem, by drzwi zamknąć, musiał wyjść z autobusu, zatrzasnąć je od zewnątrz i dopiero wrócić na miejsce, używając przedniego wejścia.

Dotarłyśmy wreszcie do celu. Dziś chcemy zwiedzić podniebną trasę ulokowaną wśród koron tropikalnych drzew. Przy kasie biletowej pojawiają się pewne trudności - pani pyta, jaki bilet chcemy kupić. Okazuje się, że jest tu kilka tras do wyboru, w tym dwie podniebne. No więc na którą chcemy iść? Przy pomocy jakiejś przygodnej Chinki mówiącej po angielsku udaje nam się w końcu dojść do tego, co nas najbardziej będzie interesować. Z biletami w ręce (koszt: niemal 100 zł... jak przy większości atrakcji przyrodniczych w Chinach) ruszamy na szlak.

Przy wejściu można zakupić owoce na drogę. Najbardziej przykuwają wzrok takie, które przypominają mi nieco gigantyczne gruszki. Nam zakupy potrzebne nie są, bo we wszystko zaopatrzyłyśmy się jeszcze przed wyruszeniem do Mengla.

Zaczynamy więc rozglądać się dookoła. Nie ma tu aż tylu kwiatów, co w naszym ogrodzie botanicznym, a las dookoła wygląda na nieco bardziej dziką dżunglę. Choć bez jakiejś przesady, bo ludzi na trasie jest sporo, a przy różnych mijanych po drodze roślinach widnieją tabliczki z ich nazwami i czasem krótkimi opisami. Motyle tutaj są nieco inne, niż w okolicach miejsca, gdzie mieszkamy. I mam wrażenie, że nie ma ich aż tak dużo.


Z jednej z tabliczek dowiadujemy się, że 2-kilometrowa ścieżka, którą właśnie spacerujemy, nosi imię władcy Wielkiej Brytanii i księcia Edunburga, Filipa, który po odwiedzeniu tego miejsca tak się nim zachwycił, iż napisał książkę o regionie Xishuangbanna, czym bardzo te tereny rozpropagował. Inny fragment drogi nazwany został na cześć chińskiego botanika Cai Xitao. Naukowiec ten poświęcił znaczną część życia badaniom lokalnej flory. To on uważany jest za odkrywcę chińskich tropikalnych lasów deszczowych.
Dochodzimy w końcu do początkowego odcinka "podniebnej trasy". Musimy wspiąć się teraz krętymi schodami na poziom koron drzew. Będziemy spacerować kilkadziesiąt metrów nad ziemią. Wysokość dość znaczna, choć po przejściu przez krakowski park linowy tu czułam się zupełnie bezpiecznie i odległość dzieląca nas od ziemi nie robiła na mnie żadnego wrażenia. Nie można powiedzieć tego o Chińczykach, którzy szli za nami. Niektórzy wyglądali na poważnie przerażonych.


Miałam nadzieję, że zobaczę tu wiele tropikalnych ptaków. Ku mojemu rozczarowaniu praktycznie ich nie ma. Może ludzi za dużo i wolą trzymać się z daleka? Nie wiem. Ale o ile owadów w Chinach widziałam pełno, o tyle ptaków nigdzie jakoś za bardzo nie ma.
Idziemy dalej przez chwiejące się mosty podwieszone pomiędzy koronami drzew. Nie wiem, jak długa była ta trasa, ale nie jakoś bardzo. Może z kilkaset metrów. W końcu, nasyciwszy się widokami z góry, trzeba było wrócić na ziemię.


Spacerując po nieco już mniej uczęszczanych ścieżkach, trafiamy na drzewo spełniające życzenia. Przypomina trochę te, które widziałyśmy przed świątyniami buddyjskimi, bo całe obwieszone jest czerwonymi wstążkami, na których zapisane są prośby.

Wędrując przez las bananowcowy dowiadujemy się z tablicy informacyjnej, iż w naturze gatunek ten osiąga znacznie wyższe rozmiary, niż na plantacjach. Wymuszone jest to przez strukturę tropikalnego lasu, gdzie każda roślina musi walczyć o dostęp do światła.

Gdzieniegdzie dolinami płyną potoki. Zamiast normalnego mostu, na drugi brzeg prowadzą kamienie w rozmaitych kształtach. Tutaj natknęłyśmy się właśnie na stopy.

Gdy pięłyśmy się do góry zboczem jakiegoś wzgórza, moją uwagę przyciągnęło niewielkie zwierzę siedzące między opadniętymi liśćmi, którego, tak na logikę, zupełnie nie spodziewałabym się w takim miejscu. Bo, niech mi ktoś powie, co może robić krab, wędrujący gdzieś po stromym zboczu wśród leśnego podszycia, z dala od jakiegoś większego zbiornika z wodą?

Schodząc "do cywilizacji" mijamy staw wypełniony kolorowymi karasiami. Ktoś je właśnie karmi. Ryby kłębią się w jednym miejscu, usiłując wyłowić dla siebie najlepsze kąski. Przyglądamy się chwilę tej barwnej masie, po czym idziemy w stronę przystanku.

Gdy czekamy na autobus do Menglun, zauważam jeszcze jedną przyrodniczą ciekawostkę. Roślina wygląda, jak gdyby składała się z samych czterolistnych koniczynek. Tylko jakiś takich trochę dziwnych...

Wieczorem, po powrocie, idziemy z Bengiem na spacer nad brzegiem rzeki i piwo. Dowiaduję się od niego, że jego ulubionym jest Beerlao. Pochodzi ono co prawda z Laosu, a nie z Chin, ale Beng twierdzi, że chińskie są za słabe, a to jest najlepsze w całej południowej Azji.

Gdy tak siedzimy i rozmawiamy o wszystkim i o niczym, pokazuję Bengowi mój najnowszy nabytek - chiński kapelusz. Kupiłam go z myślą o warsztatach i slajdowiskach podróżniczych, które chcę prowadzić po powrocie do kraju. Beng bez chwili namysłu zakłada go na głowę i szeroko się uśmiecha.

Comments