top of page

W krainie herbaty – podróż do Yunnanu – Dzień 17

  • Zdjęcie autora: Anna Kryszczak
    Anna Kryszczak
  • 27 sie 2014
  • 9 minut(y) czytania

Z MACZETĄ PRZEZ DZICZ


Jak Beng obiecał, tak też zrobił. Następnego dnia wstajemy we trójkę bladym świtem, zbieramy się szybko i ruszamy przez burzący się do życia ogród w kierunku ogromnej rzeki, oddzielającej nas od centrum wioski. Woda jest spokojna i ma błotnisty kolor. Nad brzegiem rzędem rosną palmy, a gdzieniegdzie widać pozostawione przez rybaków łodzie. Zostawiamy za plecami naszą przyrodniczą enklawę i szukamy miejsca, w którym będzie można zjeść śniadanie, zanim udamy się w dalszą drogę.


P1190280.JPG

Beng zabiera nas do jednej ze swoich ulubionych lokalnych restauracji. Choć nazwa „restauracja” jest zdecydowanie na wyrost. Jest to po prostu miejsce, w którym tanio i względnie smacznie można coś zjeść. Podaje się tu dwa rodzaje zupy (tak, dokładnie – jest wczesna pora śniadaniowa, ale w południowym Yunnanie je się wówczas makaron w zupie, zamiast typowych dla Europy kanapek). Decyduję się na taką, która smakuje jak krem z orzechów z niewielką domieszką tłustego rosołu i kawałków mięsa. Do tego solidna porcja makaronu ryżowego – jest kilka różnych typów, ale na oko różnią się tylko grubością nitek. Taka porcja, którą spokojnie najadłyby się dwie osoby mojego pokroju, kosztuje oszałamiającą kwotę 2,50 zł. Postanawiam więc zaszaleć i dokupuję sobie jeszcze jajko sadzone, które sprzedawczyni kładzie pałeczkami na wierzchu mojej porcji.


P1190283.JPG

Potem należy jeszcze tyko doprawić sobie zupę do smaku. „Bu yao la!” – mówię, a jakaś kobieta wskazuje mi, które z przypraw nie są zbyt ostre. Siadamy przy niewielkich, plastikowych stolikach, ustawionych na zewnątrz przed stoiskiem z jedzeniem i pochłaniamy szybko to, co dostaliśmy.


Po skończonym posiłku Beng prowadzi nas na skrzyżowanie, gdzie niebawem podjeżdża samochód, prowadzony przez jego asystenta. Sadowimy się z Adą na tylnich siedzeniach i ruszamy w drogę. Jedziemy w miejsce, z którego dziś nasz znajomy ma przywieźć próbki do badań. Będzie to jakiś rodzaj chińskiego, dzikiego lasu. Nazwy tego zbiorowiska nie byłam w stanie do końca przetłumaczyć. W końcu parkujemy w przydrożnym rowie (dosłownie! Zastanawiam się, czy trzeba będzie potem to auto wypychać na jezdnię, żeby udało się wrócić…) i ruszamy na szlak. Choć „szlak” jest w tym momencie równym nadużyciem, co wcześniejsza wzmianka o „restauracji”.


Cała sytuacja wydaje mi się przekomiczna, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, jak to sobie obiecywałyśmy jeszcze przed wyjazdem do Chin, że będziemy na siebie uważać, unikać nieznajomych, nie zbaczać z głównych traktów, i tak dalej, i tak dalej. Jednak jest już 17 dzień naszej podróży, a my nadal żyjemy. Od pewnego czasu nabieramy więc coraz większej pewności siebie. Scenka, jaką właśnie mógłby zaobserwować ktoś, kto spotkałby nas w tej dziczy, wygląda mniej więcej tak: przodem idzie Chińczyk z maczetą, wymachując nią raz za razem i torując jako taką drogę. Za nim podąża Beng – Murzyn z Kamerunu, który potrafi mówić po chińsku lepiej, niż niejeden miejscowy. Następnie idą dwie białe dziewczyny, rozglądające się ciekawie na prawo i lewo. Droga, którą idziemy, jest dokładnie taka, jak na zdjęciu poniżej – czyli de facto jej nie ma. Nie licząc szelestu maczety, przecinającej z łatwością ogromne liście i drobne gałęzie, oraz wymienianych co jakiś czas zdań, jest zupełnie cicho.


P1190296.JPG

Gdy wychodzimy nieco wyżej, okazuje się, że roztacza się stąd wspaniały widok na okoliczne wzgórza. Przystajemy z Adą na chwilę, by napawać się tą przepiękną panoramą, ale gdy tylko Beng znika nam z oczu, ruszamy dalej, by nie zgubić się w tej dziczy.


- Jesteśmy w dżungli. Prawie – komentuje krótko Ada.


P1190288.JPG

W końcu docieramy na szczyt wzniesienia. Dookoła znowu las, więc na rozległe panoramy nie ma co liczyć. Ale i tak jest ciekawie. Beng zrzuca plecak, wyciąga komputer i przystępuje do pracy. Sprawdza dotychczasowe dane, wprowadza informacje o temperaturze i wilgotności. Następnie na podstawie danych z GPS lokalizuje miejsce, z którego będzie pobierał próbki. Gdy pytam, dlaczego akurat tutaj, odpowiada, że ktoś przed nim robił już tu badania, tyle, że na roślinach, a nie na zwierzętach. Zawsze jest to jednak jakiś materiał, który można potem wykorzystać przy pisaniu pracy. Beng opowiada, że porównuje pięć takich miejsc, zlokalizowanych w różnych zbiorowiskach. Każde z nich musi odwiedzać raz w miesiącu, przez cały rok. Dziś akurat padło na las, w którym właśnie jesteśmy. Potem podejdziemy jeszcze na plantację kauczukowca, która jest u podnóża góry.


P1190299.JPG

Beng wyznacza kwadrat o wymiarach 1x1 m, z którego zebrana będzie ściółka. Wrzuca ją do worka z sitem, a jego asystent wszystko dokładnie przesiewa, wytrącając spośród liści najdrobniejsze owady i pajęczaki. To jest właśnie ów materiał do badań, po który przyszliśmy. Beng zwierza się nam, że niektórzy śmieją się z niego – wykształcony człowiek, a zamiast robić coś pożytecznego, grzebie w ziemi i starych liściach. On jednak lubi tą pracę i wierzy, że w ten sposób może dojść w życiu gdzieś dalej. Może nawet, po uzyskaniu stopnia naukowego, uda mu się wrócić do rodzinnego Kamerunu i zająć się tam ochroną lokalnej przyrody? Z całego serca życzę mu, by to marzenie udało się zrealizować.


P1190308.JPG

Gdy nudzi mnie już nieco obserwacja, jak Beng przetrząsa zebrane liście (miał tu do zbadania aż 10 takich kwadratów 1x1 m, więc trochę czasu mu zeszło), zaczynam przyglądać się uważniej otaczającej nas przyrodzie. Rośliny nie przypominają tych, które znam z Polski. W podszyciu nie brak ogromnych liści, które w słońcu, przebijającym się przez korony drzew, mają soczyście zielone kolory. Sporo też widzę owadów. Motyle, przysiadające to tu, to tam, ogromne mrówki, rozmaite chrząszcze.


P1190328.JPG

P1190346.JPG

W pewnym momencie z leśnej gęstwiny wyłania się jakiś człowiek. Jest ubrany w maskujące barwy, ale nie wygląda ani, żeby się nas obawiał, ani, żeby miał wobec nas złe zamiary. Wymienia z Bengiem i jego pomocnikiem parę zdań po chińsku. Zastanawia mnie, co ten mężczyzna tu robi, sam w takiej dziczy. Jeśli dobrze zrozumiałam, zbiera korzenie lotosu. Po krótkiej rozmowie znika równie szybko, jak się pojawił, a młodzi naukowcy wracają do pracy i dalej zbierają leśną ściółkę.


P1190379.JPG

Gdy uporali się w końcu ze wszystkimi punktami w tym miejscu, pakują sprzęt i próbki, po czym ruszamy w dół, na plantację kauczukowca. Las wygląda tu zupełnie inaczej. Jest świetlisty, a w podszyciu niemal nic nie rośnie – przynajmniej w porównaniu z tym gąszczem, który pokrywa wyższe partie wzgórz. Do każdego z drzew przystawiona jest miseczka, a z nacięcia w korze spływa do niej biała substancja, przypominająca z wyglądu silikon. Jednak jest o wiele bardziej wodnista, niż można by się spodziewać po czymś, z czego robi się gumę.


P1190397.JPG

Urzekają mnie prześliczne nasiona kauczukowca, których jest tu pełno. Gdy Beng pobiera próbki, ja z zapałem zbieram całkiem sporą ilość tych kolorowych nasion. Dowiaduję się, że są one w tych regionach wykorzystywane do produkcji różnych ozdób – naszyjników, bransoletek, a Beng pokazuje mi nawet okazały brelok do kluczy zrobiony z całej garści pstrokatych ziaren.


P1190398.JPG

Mimo, że na plantacji przyroda wydaje się uboższa, niż w naturalnym lesie, również tutaj jest na co popatrzeć. Ciekawie wyglądają choćby rosnące gdzieniegdzie grzyby, czy też filigranowe liście, które częściowo uległy już rozkładowi.


P1190408.JPG

W czasie przerwy na drugie śniadanie Beng częstuje nas owocami, które maną wielkość i kształt zbieranych przeze mnie nasion kauczukowca, ale pokryte są cienką, twardą, żółtą skórką, pod którą znajduje się miękki, jak w winogronie, słodkawy miąższ. Wnętrze owocu skrywa sporą, ciemnobrązową pestkę.


- Łamię wszelkie możliwe zasady. Jem brudnymi rękami brudne owoce – mówi Ada.


- …od obcego człowieka w środku lasu – dodaję.


Na koniec badań Beng wykonuje zdjęcie koron drzew, na podstawie którego program komputerowy potrafi mu później obliczyć procent zacienienia ściółki. W swoich badaniach musi brać pod uwagę, że i ten czynnik może mieć wpływ na skład gatunkowy drobnych żyjątek mieszkających wśród martwych liści.


P1190419.JPG

P1190422.JPG

Jeszcze tylko szybkie sczytanie temperatury z termometru. Dosyć to ciekawe urządzenie. Wygląda trochę jak plastikowy ślimak wbity do drzewa. Beng skarżył się, że już raz mu stąd taki termometr ukradli i teraz zamieścił go w innym miejscu, mając nadzieję, że nikt go nie znajdzie. Urządzenie jest dość praktyczne, bo rejestruje temperaturę przez cały miesiąc, a potem wystarczy je tylko podpiąć do komputera i otrzymuje się wykres zmian termicznych z każdego dnia.


P1190430.JPG

Ku mojej niemałej radości, asystent Benga wyjechał jakoś swoim samochodem z rowu, obyło się więc bez konieczności wypychania go na asfalt. Wracamy do centrum miejscowości. Tutaj żegnamy się z naszymi towarzyszami, którzy udają się wprost na uczelnię i idziemy z Adą coś zjeść, a potem pospacerować nieco po wiosce.


P1190434.JPG

Jedną z ciekawostek, jakie napotykamy po drodze, są publiczne toalety, kosztujące, jeśli dobrze pamiętam, coś koło 25 groszy. W porównaniu z tymi z Lijiang są całkiem luksusowe – tutaj przynajmniej są drzwi, a miła starsza pani co jakiś czas (choć chyba nie za często) przemywa je mopem.


P1190441.JPG

P1190440.JPG

Fascynuje mnie życie uliczne, jakie obserwuję w Chinach. Na ulicy ma miejsce tu dosłownie wszystko – handel, spotkania towarzyskie, jedzenie posiłków. Nie trzeba wchodzić do sklepu, by dokładnie poznać, jakim asortymentem dysponuje. Cały niemal towar wystawiony jest na chodnik.


P1190451.JPG

Wzrok przyciągają szczególnie kolorowe owoce. Najbardziej podobają mi się chyba takie różowe, przywodzące na myśl płomienie. Ich nazwa jest zresztą bardzo adekwatna do wyglądu, bo brzmi w dosłownym tłumaczeniu z chińskiego „smoczy owoc”. Po przekrojeniu cudo to wygląda jak wielkie kiwi z milionem maleńkich czarnych pesteczek. Miąższ może być biały lub wściekle fioletowy, ale nie wiem, czy zależy to od gatunku, czy od tego, jak bardzo owoc jest dojrzały.


P1190449.JPG

Odnajdujemy lokalne targowisko. Zapach wewnątrz hali nie zachęca co prawda, ale ciekawość i chęć sfotografowania tego, jak w rzeczywistości wygląda chińska prowincja, wygrywają nad wstrętem i lekkim i mdłościami. Wchodzimy do wielkiej hali. Na ziemi porozkładane są setki towarów, głównie spożywczych. Można tu zobaczyć owoce, warzywa, rozmaite kasze i ziarna, przyprawy, mięso, a także żywe zwierzęta.


P1190455.JPG

Sprzedawcy leniwie siedzą bądź leżą przy swoich stanowiskach. Sprawiają wrażenie zajętych bardziej komórką, gazetą czy grą w karty z sąsiadami niż handlem. Dla nas to nawet dobrze, bo bez skrępowania krążymy sobie między stoiskami, nie zwracając zanadto niczyjej uwagi i obserwując wszystko szeroko otwartymi oczami.


P1190466.JPG

Przy stoisku mięsnym jest pełno tłustych, czarnych much. Znalazły na nie ciekawy sposób panie sprzedające przysmaki na grilla. Nad ladą z towarami zamontowane są wiatraczki, a do każdego z nich przymocowana została szmatka. Tak skonstruowane urządzenia, wirując, raz za razem zmuszają muchy, bo poderwały się do lotu i zostawiły jedzenie w spokoju.


P1190466.JPG

Z pewnym obrzydzeniem mijamy kąt, w którym leżą zebrane resztki zwierząt – pookrawane z surowego mięsa kości i różne inne kawałki, których nawet nie staram się identyfikować. Dramatyzmu owej scenie dodaje spoczywająca na samym środku sterty martwa mysz i wielkie stado paskudnych muszysk, które, nieprzepędzane stąd przez nikogo, spokojnie żeruje na odpadkach.


Krążymy po ulicach, obserwując wszystko dookoła. Zadziwia mnie to, że nawet takie miejsca, jak przychodnia, gdzie pacjenci podpięci są do kroplówek, dentysta, fryzjer, czy jakakolwiek inna usługa, podobnie, jak wspominany już przeze mnie handel, są wystawione na ciekawskie spojrzenia przechodniów. Choć zainteresowanie tym, co się tam dzieje, nie jest u miejscowych takie duże, jak u nas. W końcu widzą to na co dzień. Dla nas natomiast takie sceny są czymś wyjątkowym.


P1190475.JPG

Co kawałek na chodniku zebrane są grupki ludzi grających w rozmaite tradycyjne chińskie gry. Najpierw trafiamy na mężczyzn studiujących w skupieniu planszę, na której leżą drewniane krążki. Znajomi Chińczycy wyjaśnili mi później, że są to chińskie szachy. Zasady są ponoć bardzo skomplikowane i dziś wśród młodych mało kto potrafi w to zagrać.


P1190448.JPG

O wiele większą popularnością, zarówno wśród starszego, jak i młodszego pokolenia, cieszy się gra o nazwie madżong (chin. majiang). Ta jest ponoć o wiele łatwiejsza. Nigdy nie poznałam jak dotąd jej zasad, bo wszyscy grający w nią na ulicy ludzie mówili wyłącznie po chińsku, a mnie znajomość tego języka pozwoliła jedynie na dopytanie, czy mogę przez moment przyglądnąć się rozgrywce. Są dwie wersje madżonga – karciana i „klockowa”. Z moich obserwacji wynika, że po rozdaniu kart (albo kostek), każdy grupował je tak, by te o podobnych wzorach były blisko siebie. Następnie kolejno wykładało się przygotowane przez siebie kombinacje, aż w końcu ktoś zgarniał ze stołu całą gotówkę. No właśnie, bo w południowych Chinach zawsze gra się na pieniądze.


P1190478.JPG

P1190491.JPG

P1190489.JPG

Gdy postanawiamy wrócić do domu, przy bramie do parku spotyka nas niemiłe zaskoczenie. Strażnicy zatrzymują nas i nie chcą wpuścić. „Nie ma biletu – nie ma wstępu” – oświadczają, wskazując nam tabliczkę z niemałą kwotą 102 yuanów (około 45 zł). Nie pomaga tłumaczenie, że tam mieszkamy, że wszystkie nasze rzeczy są w parku, że zaprosił nas tu znajomy i że przecież widzieli, jak dziś przez tę samą bramę opuszczałyśmy ogród w towarzystwie Benga. Nie i koniec. Co było zrobić. Musimy pójść do innej bramy.


Tym razem, chcąc uniknąć kłopotów z taksówką-meleksem, jakie miałyśmy ostatnio, postanawiamy iść na piechotę. Nie jest daleko, może ze 4 km. Ruszamy, początkowo boczną drogą wśród wiejskich chałup, potem docierając do głównej jezdni i dalej idziemy już asfaltem.


P1190502.JPG

Jak dotąd widziałam w Chinach bardzo niewiele psów. Pech chciał, że tu akurat były. I to wyjątkowo nieprzyjaźnie nastawione. Wyskakują na nas nagle trzy podwórkowe burki, ujadając wściekle i obnażając kły. Co prawda przed wyjazdem zaszczepiłam się na wszelki wypadek na wściekliznę, nie zmienia to jednak faktu, że panicznie boję się agresywnych, wiejskich psów. Pierwszym odruchem byłoby cofnąć się o krok lub nawet próbować uciec. Wiem jednak, że nic to nie da. Na szczęście zdrowy rozsądek bierze górę nad strachem. Posuwając się nieznacznie, ale zdecydowanie, naprzód, zaczynam na nie krzyczeć – do dziś nie mam pojęcia, dlaczego akurat po rosyjsku: Paszoł won! Psy lekko zaskoczone moją reakcją zatrzymują się, ujadają jeszcze przez chwilę, zachowując jednak bezpieczną odległość, po czym oddalają się niespiesznie. My tym czasem czym prędzej ruszamy dalej.


Znalazłyśmy po drodze na rozgrzanym asfalcie pewną ciekawostkę – martwą ważkę. Widziałyśmy już sporo takich, latających po parku. Jednak dopiero teraz, gdy możemy wziąć jedną z nich do rąk, uświadamiamy sobie, jak jest ogromna. Rozpiętość jej skrzydeł jest większa od ludzkiej dłoni.


P1190507.JPG

Mijamy plantację bananowca i niedługo później docieramy nareszcie do bramy. Nikt nas nie zatrzymuje. Dochodzimy do budynków placówki badawczej, ale Benga nigdzie nie ma. Wsiadamy więc do jednego z meleksów dla studentów i jedziemy pod sam akademik. To był długi i męczący dzień. Ale już mamy plan, co będziemy robić jutro.

 
 
 

Comments


Moje podróże
- czytaj od początku
Najnowsze
Słowa kluczowe

Zapraszam na wspólne wycieczki oraz na warsztaty i slajdowiska podróżnicze

tel.: +48 513 133 477
Email: anna.kryszczak@gmail.com

Oprowadzam po polsku i po angielsku
Znajdź mnie na Facebooku!

 

Wszelkie aktualności na temat tego, co robię, dostępne są na moim profilu

bottom of page