top of page

W krainie herbaty - podróż do Yunnanu - Dzień 16

  • Zdjęcie autora: Anna Kryszczak
    Anna Kryszczak
  • 26 sie 2014
  • 6 minut(y) czytania

XISHUANGBANNA

Po tygodniu spędzonym w Lijiang i jego okolicy, pora ruszyć na południe prowincji Yunnan. Wybieramy się w rejon zwany Xishuangbanna. Tereny te słyną z niezwykłej przyrody. Chcemy tam zobaczyć prawdziwą dżunglę, tropikalną roślinność, kolorowe motyle i dzikie słonie. Planujemy poświęcić na to najbliższy tydzień naszej podróży.


Z Lijiang do Xishuangbanna można dostać się na dwa sposoby – autobusem bądź samolotem. Początkowo myślałyśmy o tym pierwszym, bo na trasie kursują autobusy sypialne. Nie widziałam jeszcze takiego cuda i koniecznie chciałam się tym przejechać. Niestety, okazało się, że jeżdżą one co drugi dzień, na przemian z normalnymi autokarami i nie ma ich akurat w dniu, w którym chciałyśmy opuścić Lijiang. Perspektywa 17 godzin jazdy w nieklimatyzowanym i niezbyt wygodnym autobusie jakoś umiarkowanie mnie przekonywała, tym bardziej, że alternatywą była godzina w samolocie. Zdecydowałyśmy się więc przyłączyć do Zitiana, który też się wybiera do Xishuangbanna i miał już kupione bilety lotnicze. Pomógł nam zarezerwować lot i tym sposobem dziś rano ruszyliśmy na południe. Ostatni raz widzieliśmy się we czwórkę na lotnisku w Lijiang, bo kolega Zitiana, który też towarzyszył nam od tygodnia, wracał do Szanghaju.


Samolot wzbił się ponad chmury. Po pokładzie tam i z powrotem krążyły stewardessy. Ku mojemu niemałemu zaskoczeniu, mimo, iż lot miał trwać zaledwie godzinę, każdy dostał ciasteczka i butelkę wody.


P1190210.JPG

P1190205.JPG

Pogoda była dziś słoneczna, a dookoła nas spokojnie płynęły kłębiaste obłoki, co jakiś czas odsłaniając to, co pod nimi. Widzieliśmy duże połacie zieleni, mniejsze i większe rzeki, miejscowości i plantacje. Dotychczas Chiny kojarzyły mi się przede wszystkim z uprawą ryżu, miałam jednak wrażenie, że tu hoduje się zdecydowanie więcej herbaty.


P1190224.JPG

Niebawem wylądowaliśmy w Jinghong, najważniejszym mieście w regionie Xishuangbanna. Czekał nas jeszcze spory kawałek drogi do pokonania, bo nocleg mamy w oddalonym stąd o jakieś 70-80 km Menglun. Po tygodniu w schroniskach znów będziemy korzystać z Couchsurfingu. Co prawda szukałam noclegu właśnie w Jinghong, do którego dolecieliśmy przed momentem, ale jak to często z Couchsurferami bywa – czasem odpowiedzą ci, którzy mieszkają nieco dalej. Tak trafiłyśmy na Benga. Ucieszyło mnie bardzo, gdy powiedział mi, gdzie mamy przyjechać. Okazało się bowiem, że jego dom znajduje się w samym sercu tropikalnego ogrodu botanicznego w niewielkiej miejscowości Menglun. Będzie bajkowo – pomyślałam. Wyobrażałam sobie jakieś drewniane domki na palach, czy coś w tym stylu, zagubione między bujną roślinnością, przywodzącą na myśl dżunglę. W rzeczywistości miało być jednak zupełnie inaczej, ale o tym za chwilę.


Zitian pomógł nam po raz ostatni, kupując nam bilety do Menglun. Pożegnał się z nami i ruszył w swoją stronę. Dodam tylko, że jeszcze parokrotnie dzwonił potem do mnie, by się upewnić, czy ze wszystkim dałyśmy sobie radę.


Zajęłyśmy wyznaczone miejsca w autobusie. Ruszamy. Jazda była długa, ale kierowca mknął bardzo szybko dobrze sobie znanymi drogami. Nie obyło się bez atrakcji i lokalnego kolorytu. Poza nami w autobusie byli wyłącznie Chińczycy. Z przodu siedziała matka z małym dzieckiem na rękach. Gdy maleństwu zachciało się siusiu, kobieta sięgnęła po stojący przy kierowcy śmietnik i użyła go jako nocnika…


P1190230.JPG

Po około 1,5 godziny jazdy wysiadłyśmy na niewielkim dworcu w Menglun. Przekonałyśmy się, że tutejsze toalety wyglądają bardzo podobnie, jak te, które zszokowały nas tydzień temu w Lijiang, tyle, że są jeszcze bardziej brudne i zapuszczone. Podobnie, jak tam, ot, zwykłe dziury w ziemi, oddzielone od siebie niewysokimi murkami, sięgającymi może do pasa.


P1190231.JPG

Jesteśmy na miejscu. Prawie. Teraz trzeba jeszcze tylko odnaleźć Benga. Polecił nam, byśmy podjechały taksówką pod wschodnią bramę prowadzącej do parku. Tam się spotkamy. Łatwo powiedzieć, trochę trudniej wykonać. Okazało się bowiem, że tutejsi kierowcy nie umieją ani słowa po angielsku, a nawet mandaryński trochę ich przerasta. Używają jedynie jakiegoś lokalnego dialektu. Dziwne, bo wydawało mi się, że jak ktoś ma coś do sprzedania, na przykład usługę transportową, a ktoś inny chce to kupić, nie trzeba się przecież posługiwać wspólnym językiem, by dojść do porozumienia. Jednak tutejsi kierowcy sprawiali wrażenie, jak gdyby nie przesadnie się im spieszyło, by ruszyć gdziekolwiek. Jeden odsyłał nas do drugiego, kręcąc tylko głową w geście, że nie rozumie, o co nam chodzi. Bo tak trudno jest się domyślić, czego mogą chcieć dwie dziewczyny z turystycznymi plecakami na grzbietach, podchodzące do postoju taksówek. W końcu znalazłyśmy jakiegoś gościa, który dał sobie wytłumaczyć, gdzie chcemy jechać. Pokazałam mu dokładnie palcem na mapie, o które miejsce chodzi. Wsiedliśmy do taksówki i ruszyliśmy przez miasteczko. Właściwie nazwanie tego pojazdu, którym jechałyśmy, taksówką, jest bardzo na wyrost. Przypominało mi to trochę jakąś archaiczną wersję Melexa.


P1190234.JPG

Po pewnej chwili podjechaliśmy pod bramę do parku i kierowca kazał nam wysiadać. Coś jednak było nie tak. Nauczona podróżniczym doświadczeniem śledziłam naszą trasę na GPS w telefonie. O co się okazało? Owszem, facet podwiózł nas pod bramę do parku, ale jest to wejście od strony zachodniej. Beng ma na nas czekać dokładnie po drugiej stronie ogrodu. Nie dałyśmy się zbyć, wskazując na mapę i tłumacząc, że to nie tu miałyśmy zostać dowiezione. Gość natomiast uparcie wskazywał na wejście, jakby chciał nam przekazać, że jesteśmy dokładnie tu, gdzie chciałyśmy. Jest brama do parku? Jest. No to wysiadać i nie zawracać głowy! Zadzwoniłam do Benga i podałam telefon kierowcy. Nasz nowy Couchsurfingowy znajomy wyjaśnił, gdzie na nas czeka i jakoś wyperswadował upartemu mężczyźnie, by zawiózł nas tam, gdzie miał. Co prawda kosztowało nas to w efekcie dwukrotną cenę biletu, bo kierowca stwierdził, że musi jeździć tam i z powrotem, ale nie ważne. Liczyło się tylko to, że w niespełna pół godziny znalazłyśmy się we właściwym miejscu.


Na południu Yunnanu było znacznie cieplej, niż w Lijiang. Gdy tu przejechałyśmy, świeciło słońce, było duszno i parno. W momencie, kiedy nasz „Melex” dojeżdżał pod wschodnią bramę, zaczęło padać. Wyjęłyśmy więc parasole i czekałyśmy na Benga. Zjawił się niebawem. Był wysokim, szczupłym mężczyzną o wesołym spojrzeniu i szerokim uśmiechu, odsłaniającym szereg białych zębów, które mocno kontrastowały z jego ciemną skórą. Beng nie był Chińczykiem, a Murzynem. Gdy zobaczyłyśmy go po raz pierwszy, miał na sobie długie, poplamione spodnie, a w ręce niósł liliowy parasol. Powitał nas serdecznie, zabrał ode mnie plecak (ten podręczny, bo duży dalej dzielnie niosłam sama) i poprowadził w głąb ogrodu.


P1190237.JPG

Przyjechał z Kamerunu i mieszka w tym miejscu już od czterech lat, pracując nad doktoratem w parkowym ośrodku badawczym. Mówił, że jeśli spręży się nieco z badaniami, powinien je dokończyć w przyszłym roku. Nie wie jeszcze, czy tu zostanie, czy wyjedzie. Co prawda chciałby wrócić do domu zająć się pracą na rzecz ochrony dzikiej przyrody, ale nie jest pewien, czy mu się to uda. W zasadzie nieistotne, w jakie miejsce na świecie go rzuci. Byle by było co robić i dało się z tego utrzymać.


Ogród jest bardzo duży. Dla zwiedzających go turystów, oraz pracujących w ośrodku badawczym studentów, po terenie parku jeżdżą Melexy (tym razem już takie porządne i zadbane). Te turystyczne objeżdżają cały teren, natomiast studenckie i dla kadry naukowej kursują tylko na trasie pomiędzy ośrodkiem badawczym, a akademikiem.


P1190242.JPG

To nam w zupełności wystarczyło, bo mogły nas dowieźć na miejsce zakwaterowania. Jak się okazało, nie będziemy mieszkać w żadnym drewnianym domku z bali, ale właśnie w domu studenckim. Co do jednego jednak moje przypuszczenia się spełniły. Budynek stoi w samym środku parku i otacza go zewsząd pełno zieleni.


P1190239.JPG

Zostawiłyśmy rzeczy w pokoju i wybrałyśmy się z Bengiem na stołówkę zakładową. W ośrodku badawczym przedstawił nam swoich znajomych, głównie studentów ze Sri Lanki, ale także wiele osób z innych krajów. Była wśród nich jedna Niemka, ale ze zdziwieniem stwierdziłam, że łatwiej mi w tym momencie sklecić zdanie po chińsku, niż po niemiecku.


P1190252.JPG

Zjedliśmy obiad, który można było kupić tu za grosze. Ceny wahały się w granicach 3-4 zł za porcję. Potem Beng zabrał nas do swojego laboratorium. Ponieważ z wykształcenia jestem biologiem, bardzo się zainteresowałam, na czym dokładnie polega jego praca. Okazało się, że zajmuje się badaniem drobnych stawonogów występujących w ściółce. W pracowni wisiało pełno worków, do których Beng wsypywał przyniesione z terenu liście. Pod każdym z nich podwiązany był słoik z alkoholem. Żyjące w ściółce owady i pajęczaki upajały się oparami i wpadały do słoika.


P1190268.JPG

Beng je potem dokładnie przeglądał, rozdzielał na gatunki, liczył. Prowadził badania porównawcze między kilkoma typami środowisk. Jutro wybiera się na plantację kauczukowca, by zebrać kolejne próbki. Nie zastanawiając się ani chwili, zapytałam, czy możemy się wybrać razem z nim. Zgodził się bez wahania. Tymczasem spoglądałam na stojące obok mnie słoiki z drobnymi żyjątkami, znalezionymi przez Benga w liściach.


P1190271.JPG

Ponieważ nasz gospodarz miał dziś jeszcze trochę pracy, dał nam ilustrowaną encyklopedię owadów, byśmy miały się czym zająć, póki nie skończy. Przewertowałam gruby tom w poszukiwaniu tych wielkich, ohydnych much, które widziałyśmy z Adą w Wąwozie Skaczącego Tygrysa. W końcu znalazłam. To właśnie z tej księgi dowiedziałam się, iż nie są to żadne muchy, tylko cykady. Widziałyśmy ich dwa rodzaje. Jeden z nich, to ten owad na zdjęciu w prawym dolnym rogu.


P1190266.JPG

P1190270.JPG

W drodze powrotnej do akademika wysiedliśmy w Melexa nieco wcześniej, by przespacerować się przez ogród. Było idealnie ciemno, ale niezwykle głośno. Słyszałyśmy odgłosy dżungli! W życiu nie zetknęłam się z tak wspaniałym koncertem rozmaitych owadów, kryjących się gdzieś w ciemnościach. Robiło to ogromne wrażenie. Przed nami w ciemnościach majaczyła sylwetka Benga. Jego ciemna skóra zlewała się z czernią nocy i tylko biały uśmiech zdradzał, że jest wciąż przy nas. Podoba mi się to miejsce. Bardzo. Nawet Skała Skaczącego Tygrysa, otoczona przez rwące wody Jangcy, nie zrobiła chyba na mnie aż takiego wrażenia.

 
 
 

Comments


Moje podróże
- czytaj od początku
Najnowsze
Słowa kluczowe

Zapraszam na wspólne wycieczki oraz na warsztaty i slajdowiska podróżnicze

tel.: +48 513 133 477
Email: anna.kryszczak@gmail.com

Oprowadzam po polsku i po angielsku
Znajdź mnie na Facebooku!

 

Wszelkie aktualności na temat tego, co robię, dostępne są na moim profilu

bottom of page