W krainie herbaty - podróż do Yunnanu - Dzień 13
- Anna Kryszczak
- 23 sie 2014
- 5 minut(y) czytania
WĄWÓZ SKACZĄCEGO TYGRYSA
Dziś opuszczamy Lijiang. Wrócimy tu jeszcze, ale dopiero jutro. Najbliższe dwa dni poświęcimy na trekking wzdłuż Wąwozu Skaczącego Tygrysa. Wybieramy się tam razem z naszymi dwoma chińskimi kolegami, z którymi zgadałyśmy się w ostatnim czasie. Umówiliśmy się, jak zwykle, przy naszym schronisku młodzieżowym. Mało brakło, a Yu Zitian i jego kompan spóźniliby się na autobus, na który mieliśmy kupione bilety. Na szczęście w ostatniej chwili przyszli i mogliśmy pójść razem na przystanek.
Autobus jechał niespiesznie przez góry i doliny. Spodziewałam się, że będzie robił przerwy, ale nie, że aż tak często. Zatrzymywał się co jakieś pół godziny. Mam pewne wątpliwości, czy wynikało to z troski o pasażerów, by rozprostowali nogi, gdyż na każdym z tych postojów kierowca dolewał coś do auta.

Szczęśliwie, po dłuższym czasie, dotarliśmy wreszcie na miejsce. Przed wejściem na teren wąwozu trzeba było zakupić bilety wstępu. Na szczęście nie były tak drogie, jak te na Śnieżną Górę Nefrytowego Smoka, bo kosztowały „zaledwie” 30 zł. Ruszyliśmy przed siebie szeroką, błotnistą drogą. Niebawem okazało się, że nasi koledzy mają nieco większe tempo niż my i zaczęłyśmy zostawać w tyle, nie śpiesząc się przesadnie, robiąc zdjęcia i podziwiając widoki.

A było co podziwiać. Droga pięła się coraz wyżej i wyżej. W dole widać było brunatną, ogromną rzekę. To Jangcy, największa z azjatyckich rzek. Na odcinku blisko 30 km tworzy przełom pomiędzy Górami Nefrytowego Smoka a Górami Haba. W niektórych miejscach wąwóz osiąga aż 3 km głębokości. Wygląda okazale wśród otaczających go pięciotysięczników.



Tymczasem towarzyszący nam Chińczycy zniknęli już z naszych oczu i zostałyśmy same. Choć właściwie niezupełnie. Zaraz na początku szlaku zaczął za nami iść jakiś facet z konikiem czy też mułem. Nie do końca wiedziałyśmy, czego chce, ale niebawem okazało się, że ma zamiar go nam wynająć i nas podwieźć. Albo przynajmniej wywieźć nam na górę bagaże. My jednak nie miałyśmy zamiaru korzystać z lokalnego środka transportu i szłyśmy pieszo, niosąc dobytek na plecach.

Odkąd opuściliśmy autobus, przez cały czas towarzyszyło nam jakieś takie paskudne buczenie. Trochę mi to przypominało dźwięk wytwarzany czasem przez linie wysokiego napięcia. Tutaj jednak, jak się okazało, miał on zupełnie naturalne pochodzenie. Przekonałyśmy się o tym, gdy nagle ów dziwaczny odgłos zaczął rozbrzmiewać tuż za Adą… Na jej plecaku siedziało coś, co przypominało kolosalną muchę. Miała dobrych 5 cm, jeśli nie więcej. I wydawała paskudny dźwięk. Ada szybko się otrzepała, więc sfotografować mogłam jedynie okaz, który wypatrzyłam gdzieś na ścianie.

Dowiedziałam się później, że to są cykady. Pełno ich było i latały od czasu do czasy między gałęziami rosnących przy drodze drzew. Znalazłyśmy jednego martwego owada, więc można było wykonać zdjęcie porównawcze, przykładając do wielkiej muchy rękę.

Mijały godzina za godziną, a Chińczyk z konikiem uparcie szedł za nami. Na początku było to dość zabawne, ale gdy się okazało, że nie ma zamiaru zrezygnować, nie reaguje na prośby po polsku, angielsku ani chińsku i twierdzi, że i tak w końcu się poddamy, więc trzeba iść za nami, przestało być nam do śmiechu. Zatrzymywałyśmy się – on też. Ruszałyśmy – on za nami. Nawet w przysłowiowe krzaki nie dało się iść, czy też spodni przebrać na krótkie, bo jakiś gość nie chce się odczepić.

Mimo, że szlak prowadzący przez Przełom Skaczącego Tygrysa nie wyglądał na zbyt uczęszczany i, w przeciwieństwie do Śnieżnej Góry Nefrytowego Smoka, gdzie turystów było tysiące, tu prawie nikogo nie spotykałyśmy, infrastruktura czekająca na przyjezdnych była zadziwiająco dobrze rozwinięta. Trafiłyśmy niebawem na schronisko, w którym można było zostać na nocleg (tego nie zrobiłyśmy, bo za wcześnie jeszcze), bądź zjeść obiad (na to zdecydowałyśmy się bardzo chętnie).

Po wejściu do gospody spotkałyśmy Zitiana i jego kolegę w towarzystwie dwóch młodych Chinek. No tak, nasi Chińczycy wybrali towarzystwo rówieśniczek, niż „starszych pań”. Choć do trzydziestki jeszcze mi sporo brakuje, dla chłopaków liczących niespełna 20 lat musiałyśmy być już dość leciwe, więc trudno się dziwić, że pożegnali nas uprzejmie, powiedzieli, że widzimy się na noclegu i powędrowali dalej w towarzystwie roześmianych nastolatek.
Nie przejęłyśmy się tym jednak specjalnie i siadłyśmy do obiadu. Dzień nie był zbyt ciepły i co chwila padał przelotny deszcz. Kubek gorącej herbaty był właśnie tym, czego na początek było nam trzeba. A potem coś konkretnego – kurczak z ryżem i warzywami. Mój był w wersji z orzeszkami ziemnymi, Ady – z grzybami. Muszę z dumą przyznać, że pałeczkami posługiwałyśmy się coraz sprawniej.

Posilone i wypoczęte ruszyłyśmy dalej. Widoki, mimo kapryśnej pogody, były oszałamiające. Chmury raz za razem to odsłaniały skaliste, strome szczyty, to znów okrywały je zupełnie. Rzeka w dole płynęła majestatycznie. I do tego ta cisza i spokój, tak niespotykane w Chinach. I żywego ducha – nie licząc pana z konikiem, który wyłonił się gdzieś z krzaków i dalej za nami szedł.


Przepiękne rośliny mijałyśmy po drodze. Były fragmenty lasu bambusowego. Gdzieniegdzie na stokach rosły pojedyncze opuncje. Niżej, w dolinie, obszerne połacie stoku zajmowały uprawy kukurydzy. A gdzieniegdzie spośród zieleni wyłaniały się egzotyczne kwiaty.


Najbardziej zainteresował mnie kwitnący bananowiec. Widziałam już bananowce w Turcji, nawet pamiętam rosnące na nich małe, zielone banany. Ale kwiat, z którego powstają dobrze znane nam w Polsce owoce, widziałam po raz pierwszy.

Mimo, że nasi koledzy dziś nas „porzucili”, nie zapomnieli o nas zupełnie. Chyba ze 3 czy 4 razy Zitian dzwonił do mnie z pytaniem, czy wszystko w porządku, czy sobie jakoś radzimy, czy ktoś wskazał nam drogę. Przeuroczy jest. W ogóle u Chińczyków bardzo mnie zadziwia ta ich troskliwość i gościnność. Wszędzie tutaj spotykamy się z niezwykłą serdecznością.
Idziemy sobie dalej spokojnie, podziwiając zmieniające się widoki. Droga co jakiś czas pnie się stromo w górę, a czasem łagodnym trawersem prowadzi przed siebie. Pan z konikiem w końcu się znudził i gdzieś zniknął. A może po prostu ostatni odcinek, który właśnie minęłyśmy, nie nadawał się już do pokonania wierzchem?


W pewnym momencie drogę zastąpiło nam stado kóz, prowadzone przez starszą Chinkę. Chyba musiałyśmy je niechcący spłoszyć, bo zeszły ze ścieżki na zbocze, a kobieta zaczęła na nie krzyczeć i poganiać długim kijem.


W pewnej chwili moją uwagę przyciągnęła wisząca nad ścieżką skała. Przyszło mi momentalnie na myśl miejsce, które dobrze znam z Polski – Skamieniałe Miasto w Ciężkowicach i jedna z najbardziej rozpoznawalnych tam skałek – Czarownica. Z tym, że ta chińska wersja wiedźmy nie wyglądała na tak starą, nos miała o wiele drobniejszy, a rysy subtelniejsze. Uwieczniłam ją na fotografii, myśląc, że po powrocie do domu będę musiała zestawić ze sobą zdjęcia obu pań, by mogły się poznać. Zadziwiające, że na końcu świata można znaleźć coś, co przypomina własne podwórko.

Schronisko, w którym postanowiliśmy spędzić noc (nasi koledzy już tu czekali) nazywało się Half Way, bo rzeczywiście jest w samej połowie drogi. Położone jest w niezwykle malowniczym miejscu. Dookoła piętrzą się okazałe skały. Na środku ma przytulny dziedziniec z huśtawką.


A widok z toalety jest po prostu niezwykły. Jak widać, nie było nawet okna. Tylko ściany i niewielkie zadaszenie.

Comments