W krainie herbaty - podróż do Yunnanu - Dzień 11
- Anna Kryszczak
- 21 sie 2014
- 6 minut(y) czytania
ŚNIEŻNA GÓRA NEFRYTOWEGO SMOKA
Wybraliśmy się we czwórkę – dwie Polki i dwóch Chińczyków. Przygotowania do wyprawy sprawiały wrażenie, jak gdybyśmy mieli co najmniej zdobyć któryś z himalajskich ośmiotysięczników. Pobudka o bladym świcie, fachowy ekwipunek, dopracowany w każdym calu plan ataku na szczyt. Jakież było zaskoczenie, gdy okazało się, że trafiliśmy dziś w najbardziej chyba skomercjalizowane miejsce w całym Yunnanie. Ową tajemniczą Śnieżną Górę Nefrytowego Smoka, wznoszącą się 4680 m nad poziomem morza, najwyższy szczyt, na jakim kiedykolwiek byłam, bez problemu mógłby zaliczyć emeryt czy kilkuletnie dziecko. Wszystko było tu tak zorganizowane, by każdy, kto tylko zapłaci, miał szansę dotrzeć do celu. Ale zacznijmy od początku…
Umówiliśmy się rano z poznanym wczoraj w autobusie Yu Zitian i jego kolegą, który co dopiero przyleciał do Lijiang z Szanghaju. Byli punktualnie. Złapaliśmy szybko jakąś nielegalną taksówkę i ruszyliśmy w kierunku Śnieżnej Góry Nefrytowego Smoka.
- Zatrzymamy się po drodze w wypożyczalni ubrań – oznajmił Yu Zitian. Nie zrozumiałam w pierwszej chwili, o czym on mówi, ale po chwili wszystko okazało się jasne. Ja i Ada byłyśmy na naszą wyprawę dość dobrze przygotowane. Miałyśmy polary, kurtki i wygodne buty turystyczne. Nasi koledzy natomiast wybrali się w podróż w cienkich koszulach flanelowych. Jednak w Chinach myślą o wszystkim i skoro w najgorętszą porę roku, gdy wszyscy chodzą w krótkich rękawkach, znajdą się turyści chcący zdobyć Śnieżną Górę, gdzie, jak sama nazwa wskazuje, musi być znacznie chłodniej, niż na dole, znajdą się tacy, którzy wyjdą naprzeciw oczekiwaniom. I tym sposobem trafiliśmy do wypożyczalni puchowych płaszczy. Nasi koledzy wybrali dla siebie ciepłe odzienie. My stwierdziłyśmy, że wystarczy nam to, co przywiozłyśmy z Polski. W końcu w Beskidach spędzałam czasem całe dnie na naprawdę konkretnym mrozie.
- Musimy jeszcze kupić tlen! Po dwie butle na osobę. Bez tego na górze może być bardzo niebezpiecznie – oświadczył zdecydowanym tonem Zitian. Nigdy nie byłam jeszcze na tak dużej wysokości. Dotychczas najwyższy ze szczytów, na którym stanęłam (było to w Alpach) miał nieco ponad 3000 m n.p.m. Śnieżna Góra Nefrytowego Smoka liczy, jak wspominałam, 4680 m. Trudno przewidzieć, jak zareaguje organizm, ale potencjalnie można się spodziewać objawów choroby wysokościowej. Rzeczywiście, na wszelki wypadek lepiej jest mieć tlen pod ręką. Choćby po to, by w razie jakichś problemów, nie robić kłopotu współtowarzyszom wyprawy.
Pani w wypożyczalni zaklinała się, że na szczycie góry jest -10 st. C i leży śnieg. Cóż, w rzeczywistości miało się okazać niebawem, że jest +5 st. C i pada deszcz… Podobnie było z tlenem – fakt, przydał się, ale jedna butelka w zupełności by wystarczyła (przynajmniej nam, bo Chińczycy inhalowali się tak intensywnie, że nawet dwie to dla nich mało). Nieprawdą okazało się też, że na szczycie góry tlen będzie znacznie droższy, niż w dolinie. Cena była praktycznie identyczna, ale o tym też dowiedzieliśmy się dopiero po przybyciu na szczyt.
Śnieżna Góra Nefrytowego Smoka była o wiele bliżej, niż się spodziewałam. Dojazd taksówką z Lijiang zajął może 30 minut. U podnóża masywu trzeba było kupić bilety uprawniające do wstępu na teren obszaru krajobrazowego. O ile wszystko w Chinach wydawało mi się w przyzwoitych cenach, bądź wręcz śmiesznie tanie, o tyle atrakcje przyrodnicze kosztują tu ogromnie dużo. Podczas gdy w Polsce za wstęp do przeciętnego Parku Narodowego damy koło 5 zł, tutaj bilet kosztował blisko 100 zł! Co było zrobić, jeśli chcemy zobaczyć, musimy zapłacić. Jednak na 100 zł się nie skończyło…
Gdy wysiedliśmy z naszej taksówki i parkowy autobus (w cenie biletu wstępu) podwiózł nas spory kawałek w górę, znaleźliśmy się przy dolnej stacji wyciągu. Tłum oczekujących do niego zawstydziłby nawet słynne „kolejki do kolejki” na Kasprowy. No i znów trzeba było płacić. Bilet w dwie strony – kolejne 80 zł. Mieliśmy jednak zbyt mało czasu, by pokonywać 1500 metrów przewyższenia na piechotę i zejść przed nocą na dół. Do tego obuwie naszych chińskich kolegów – zwyczajne adidasy – zupełnie nie nadawało się do dłuższej i wymagającej wędrówki. Zdecydowaliśmy więc po chwili namysłu, że wyjeżdżamy na szczyt.

– Ania, możesz oddychać? Na pewno dobrze się czujesz? Może jednak weź trochę tlenu?
– Nie, dzięki. Nic mi się na razie nie dzieje. Nie odczuwam nic nadzwyczajnego. Wyluzuj trochę.
Yu Zitian strasznie panikował od samego początku. Swoją butlę z tlenem otworzył jeszcze w autobusie i raz za razem po nią sięgał. Był tak rozkojarzony, że mało brakło, a zamiast w kolejce do wyciągu ustawiłby się w tej czekającej na autobus powrotny. Trochę mnie to rozbawiało to jego nieogarnięcie. Dotychczas to my liczyłyśmy na pomoc Chińczyków, tu po raz kolejny okazało się, że to my musimy przejąć ster i panować nad sytuacją.
Po odstaniu dość długiego czasu „w ogonku” wsiedliśmy w końcu do niewielkiej gondolki, która zabrała nas na górę. Miałam cichą nadzieję, że przebijemy się przez chmury i zobaczymy niebawem piękne, błękitnie niebo i jasno świecące słońce. Nic z tego. Pogoda postanowiła nam udowodnić, że jest pora deszczowa i to, że dotychczas nie było z tego powodu zbyt wielu problemów, nie oznacza, że tak pozostanie. Byliśmy w samym centrum gęstej, białej chmury. Lekko siąpił deszcz. Wyciąg podwiózł nas bardzo wysoko. Przed górną stacją kolejki stał kamień z dumnym napisem „4506”, co oznaczało, że do pokonania pozostało nam niespełna 200 m przewyższenia.



Dziwna to była wycieczka. Właśnie pobijam swój życiowy rekord wysokości, a dookoła ciągną setki chińczyków w czerwonych, puchowych płaszczach, wypożyczonych pod szczytem, z butelkami tlenu w rękach, wspierając się z trudem na drewnianych poręczach, bądź słaniając się zupełnie i przysiadając na schodach. Oni rzeczywiście sprawiali wrażenie, jak gdyby ta wysokość bardzo mocno na nich oddziaływała. Dla mnie było to dość ciekawe doświadczenie. Najtrafniej porównałabym moje odczucia do tych, jakie ma się wchodząc do dusznego pokoju, pełnego ludzi. W rzeczywistości nie było duszno, ale na wysokości 4500 m rzeczywiście oddychanie jest już mocno utrudnione i nie da się iść zbyt szybko, bo serce zaczyna walić w piersi jak oszalałe, a zmęczenie dopada momentalnie.

W połowie drogi na szczyt Zitian powiedział, że dalej już nie da rady i wracają. Zaczekają na nas przy kolejce. Ruszyłyśmy więc dalej same. Po dotarciu na górę i pokonaniu ostatnich schodów na platformę widokową, naszym oczom ukazałby się przepiękny widok na najwyższy szczyt w paśmie – liczącą 5596 m n.p.m. Górę Wachlarza. Niestety nie było nam to dane, bo koszmarna mgła dalej ograniczała widoczność do kilkudziesięciu metrów. Nie mniej jednak szczyt udało się zdobyć.


Gdy znów byliśmy u podnóża góry, udaliśmy się na zasłużony obiad. Oprócz zamówionego przez nas makaronu ryżowego w rosołowatej tłustej zupie, typowego dla całej prowincji Yunnan, postanowiłam skosztować coś, co zobaczyłam tu po raz pierwszy. Były to jajka na twardo gotowane w herbacie. W smaku niewiele różniły się od takich zwyczajnych, choć posmak herbaty czuć było wyraźnie. Białko nabierało też ciekawego, brązowaweg odcienia.

U stóp Śnieżnej Góry Nefrytowego Smoka znajduje się piękne, zielonkawo-błękitne jezioro Lanyue Hu (nazwa oznacza dosłownie "niebieskie księżycowe jezioro"). Okrążyliśmy je całe. Tuż obok można było zobaczyć sztuczny (no dobrze… pół-naturalny) wodospad i chińską podróbkę tureckiego Pamukkale – wapienne tarasy z wodnymi lusterkami. Yu Zitian wyjaśnił, że Chińczycy poprawiają naturę, by była piękniejsza. Trzeba przyznać, rzeczywiście ładnie im to wyszło.



Miejsce, poza niezwykłym urokiem, było ciekawe jeszcze pod jednym względem. Ponieważ przyjeżdża tu bardzo dużo zorganizowanych wycieczek (widziałyśmy wyłącznie chińskich turystów – białych ludzi ani śladu), tuż nad jeziorem powstała wypożyczalnia tradycyjnych strojów ludowych różnych mniejszości narodowych. Chińczycy przymierzali je i robili sobie zdjęcia w plenerze, a ja podpatrywałam ich z boku i korzystałam z możliwości fotografowania barwnych ubiorów.


Sama zresztą też okazałam się niemałą atrakcją turystyczną. Chyba nigdzie podczas naszej podróży ludzie nie podchodzili do nas tak często z pytaniem, czy mogą sobie z nami zrobić zdjęcie. Czułam się jak prawdziwa gwiazda filmowa i z chęcią pozowałam do kolejnych fotografii. A naszych dwóch kolegów duma wręcz rozpierała, że ICH Europejki wzbudzają takie zainteresowanie i łaskawie „wypożyczali” nas do pozowania. Do dziś wspomnienie tamtego dnia wywołuje u mnie uśmiech.
Po powrocie do Lijiang umówiliśmy się z Yu Zitian, że spotykamy się na placu głównym starego miasta za półtorej godziny. Tymczasem każde z nas powędrowało do swojego hostelu, by nieco odpocząć. Odkryłam jeszcze jedną rzecz, związaną z przebywaniem na tak dużej wysokości. Choć trasa była krótka, moim mięśniom brakowało tlenu i teraz najzwyczajniej w świecie miałam zakwasy!
Gdy szłyśmy do Starego Lijiang na spotkanie, Zitian zadzwonił, że się spóźnią, bo… zgubili się w drodze do swojego hotelu. Są chyba ze 3 kilometry od centrum i nie bardzo wiedzą, jak do nas trafić. Przezabawny ten człowiek. Nie pozostało nam nic innego, jak mieć nadzieję, że nasi koledzy jednak się w końcu odnajdą. My tymczasem powędrowałyśmy nieco zaułkami Lijiang same. Trafiłyśmy do uroczej, niewielkiej świątyni buddyjskiej, całej obwieszonej kolorowymi flagami. Trochę tylko żałowałam, że nie ma z nami nikogo, kto opowiedziałby coś więcej o tym miejscu.

Kolacja okazała się kolejnym szokiem spowodowanym zderzeniem kultury azjatyckiej z europejską. Jakież było moje zdziwienie, gdy do zamówionej jajecznicy z pomidorami zaproponowano mi do wyboru… ryż lub makaron! Gdy poprosiłam zamiast tego o chleb, pani wyglądała na bardzo zaskoczoną tym pomysłem. Koniec końców, po długich tłumaczeniach z jej strony, że „się nie da”, a z mojej, że ani ryż, ani makaron nijak do jajecznicy nie pasują, przyniosła mi… słodką bułkę. Ten kraj chyba nigdy nie przestanie mnie zadziwiać.

Było już po zmroku, gdy nasi koledzy odnaleźli się wreszcie. Powłóczyliśmy się więc razem po miasteczku. W wielu miejscach można było kupić wykonane z papieru kwiaty lotosu z płonącą świecą na środku. Dowiedziałam się, że służą one do spełniania życzeń. Wystarczy pomyśleć o swoim marzeniu i puścić taki kwiat na wodę jednego z kanałów. Przepięknie wyglądały unoszące się gdzieś w mroku, niewielkie światełka. Nie zdecydowałam się co prawda wziąć udziału w tej lotosowej zabawie, nie mniej jedno z moich marzeń zostało dziś spełnione. A było to tak…

Dzisiejszego wieczoru miałam swój muzyczny debiut na chińskiej ziemi. W jednym z barów Starego Lijiang zagrałam publicznie moją ulubioną piosenkę autorską „Pod powiekami”. Poza Adą, jedyną Polką siedzącą na widowni, nikt nie zrozumiał nawet słowa. Ale brawa i tak były niemałe.
Comments