W krainie herbaty - podróż do Yunnanu - Dzień 10
- Anna Kryszczak
- 20 sie 2014
- 7 minut(y) czytania
LIJIANG I ZAGUBIONY CHIŃCZYK
Pora opuszczać Dali. Dziś ruszamy na północ. Po pokonaniu 150 km dotrzemy do Lijiang, miasta wpisanego na Listę UNESCO. Jest ono położone na wysokości 2340 m n.p.m., a dookoła wznoszą się przepiękne góry, z których część przekracza 4000 m.
Śniadanie postanowiłyśmy dziś zjeść w niedużej restauracyjce, w której nasza gospodyni, Zong Yuan, odbywa wakacyjne praktyki. Dzisiaj była więc naszą kelnerką. Ponieważ Dali znane jest jako miejsce odwiedzane tłumnie przez turystów z zagranicy (choć my chyba żadnego białego człowieka tu nie widziałyśmy), także w tym lokalu dominowała kuchnia europejska, preferowana przez wielu przyjezdnych. Zjadłyśmy więc jajecznicę i tosty. Pieczywo tostowe jest właściwie jedynym, jakie w Chinach można dostać. Tutaj nie znają chleba, bułek czy bagietek. I właśnie tych rzeczy brakowało mi podczas wyjazdu najbardziej.

Czekałyśmy na Wang Yan. Obiecała kupić nam bilety na dzisiejszy autobus i zaprowadzić nas na dworzec. O umówionej godzinie zjawił się jej chłopak i powiedział, że podjedzie po nas jakiś busik, który zabierze nas do autokaru. Jednak gdy nasz transport podjechał, sam z nami nie wsiadł. Zastanawiałyśmy się, czy wszystko na pewno jest załatwione tak, jak powinno być. Nie dostałyśmy do ręki żadnych biletów, za które płaciłyśmy dzień wcześniej, a kierowca nie bardzo rozumiał angielski. Po dłuższej jeździe i przystankach pod różnymi hotelami, dotarłyśmy jednak bezpiecznie na miejsce i tam okazało się, że wszystko jest w porządku. Jakaś kobieta wręczyła nam bez słowa bilety i wskazała autobus odjeżdżający do Lijiang.
Zajęłyśmy miejsca. Jak przystało na porę deszczową, było niemiłosiernie duszno i gorąco (i ani kropli z nieba), a w autobusie nie mieli klimatyzacji. W efekcie jazda była wyjątkowo ciężka. Muszę przyznać, że jednak dużo bardziej podobają mi się chińskie koleje. Tyle, że w prowincji Yunnan nie ma ich zbyt wiele. Jeszcze na trasie Dali – Lijiang jakiś pociąg by się znalazł, ale gdziekolwiek dalej, nie ma na to szans.

Nie licząc jednej nocy w Hong Kongu, Lijiang to pierwsze miejsce, gdzie nie umówiłyśmy się z nikim przez Couchsurfing. Co prawda nocleg miał nam tam znaleźć nasz znajomy chiński przewodnik, Allen, z którym po raz pierwszy spotkałyśmy się w pociągu do Kunmingu, nie mniej jednak on planował tam spędzić tylko jedną noc i jechać dalej na Tybet, my natomiast chciałyśmy zostać w tej pięknej górzystej okolicy około tygodnia. Nie chodzi już nawet o noclegi, bo możemy przecież korzystać z hosteli, przydałoby się jednak jakieś fajne chińskie towarzystwo na ten czas. Naszym głównym celem nie było zwiedzanie, a poznawanie ludzi. Trzeba więc było rozejrzeć się i znaleźć kogoś, z kim będzie można spędzić najbliższych kilka dni.
Nie musiałyśmy szukać daleko. Tuż obok nas w autobusie siedział młody Chińczyk, Yu Zitian. Nie umiem dziś już powiedzieć, czy to on zagadał do nas pierwszy, czy my do niego. Fakt faktem, okazał się rewelacyjnym towarzyszem podróży. Przegadaliśmy całą, 3-godzinną drogę z Dali do Lijiang. Zitian mówił bardzo dobrze po angielsku i był niezwykle rozmowny. Chętnie opowiadał o sobie, o rodzinie i przyjaciołach, o mijanych miejscach. Niedawno skończył szkołę i rodzice po raz pierwszy puścili go w samodzielną podróż. Gdy nam o tym powiedział, byłam zaskoczona, że dopiero teraz się na to zgodzili. Ale kiedy poznałyśmy go trochę lepiej, dziwiłam się, że w ogóle pozwolili mu jechać gdzieś bez opieki. Yu Zitian, bardzo sympatyczny i otwarty na świat, miał bowiem zadziwiającą łatwość gubienia się zawsze i wszędzie. Efekt był więc taki, że, gdy postanowiliśmy już spędzić najbliższe dni razem, miałam poczucie, że to raczej my się opiekujemy nim, niż on nami. Niemniej jednak bardzo miło wspominam ten czas.

Podczas jazdy Yu Zitian opowiada nam najrozmaitsze historie. Wskazuje na przykład małe kopczyki z drzwiczkami, które widać za oknem. Przypomina mi to trochę piwniczki, jakie czasem można zobaczyć u nas na wsiach. Okazuje się, że są to grobowce. Niektóre z nich mogą być bardzo stare, nawet 800-letnie. Część pochodzi z okresu panowania dynastii Ming. Dziś nie robi się już takich pochówków. Prawo nakazuje korzystać z cmentarzy komunalnych.
Mijamy ogromne pola tytoniu. Gdzieniegdzie, gdy spod zieleni wyłania się fragment gleby, widzimy, że ma ona intensywnie czerwony kolor. To przez związki żelaza, powszechnie występujące na terenie Yunnanu. Tymczasem Yu Zitian wyjaśnia nam, jak rozpoznać czystej krwi Chińczyka Han. A robi się to oglądając jego mały palec u nogi! Ponoć u Chińczyków, których przodkowie od pokoleń żenili się wyłącznie w obrębie większości Han, unikając włączania w obręb rodziny którejkolwiek z licznych w Chinach mniejszości narodowych, płytka paznokcia na małym palcu zbudowana jest z dwóch kawałków. Główna część jest normalna, taka jak u nas, ale obok wyrasta jeszcze drugi, maleńki i wąski paznokieć. Nie jestem pewna, ile w tym prawdy, a ile fantazji naszego towarzysza podróży. Gdy pytałam o tą ciekawostkę innych znajomych Chińczyków, podających się za Han, mówili, że pierwszy raz o tym słyszą. Nie byli czystej krwi, czy też owa rewelacja nie jest zgodna z prawdą?
Mimo uciążliwej duchoty panującej w autokarze, droga minęła dość szybko. Na dworcu miałyśmy się okazję przekonać o kolejnej chińskiej ciekawostce… Tym razem zaskoczyła nas toaleta. Po wejściu do łazienki oczom naszym ukazał się rząd niewysokich, sięgających może do piersi, ścianek, poustawianych w regularnych odstępach nad długim, lekko pochyłym korytem. A więc tak wyglądają ubikacje na prowincji? Żadnych drzwi, zero prywatności. Mija się kolejne „boksy” widząc, czy ktoś w nich właśnie kuca czy nie i zajmuje się pierwszy wolny. Podróż po raz kolejny zmusiła nas do przełamywania pewnych schematów myślenia, wyniesionych z Europy.

Tymczasem Yu Zitian powiedział, że jego kolega, z którym planował spędzać wakacje, dołączy do niego dopiero wieczorem, gdy przyleci do Lijiang z Szanghaju. Dlatego też teraz ma nieco czasu i może pomóc nam w odnalezieniu naszego hostelu. Miałyśmy nazwę, adres i numer autobusu, którym mamy jechać. Wszystkie te informacje przesłał nam Allen. Zitian spojrzał na moje notatki i stwierdził, że wie jak tam dotrzeć. Wsiedliśmy do autobusu. Jedziemy, jedziemy, jedziemy… trwa to zadziwiająco długo. W końcu stajemy, wszyscy wysiadają. Pętla końcowa. A Zitian tylko łapie się za głowę.
- Ania! Przepraszam! Pojechaliśmy w złą stronę! – co było zrobić, czekała nas podróż powrotna. Z przystanku odebrał nas Allan. Razem poszliśmy na miejsce noclegu. Hotelik, czy właściwie schronisko młodzieżowe, był bardzo sympatyczny. Otoczony zielenią, z dużym dziedzińcem pośrodku i w odległości może 10 minut marszu od Starego Miasta. Pokój był niewielki, 4-osobowy, z dwoma łóżkami piętrowymi. Zajęłyśmy z Adą miejsca na górze, rzeczy Allena były już rozłożone na jednym z dolnych łóżek. Czwarte póki co zostało wolne.

Zostawiłyśmy plecaki i poszłyśmy z nowo poznanym kolegą z autobusu na obiad. W jednej z lokalnych knajpek zamówiliśmy gar gorącej zupy, w której pływały, jak się okazało, różne dziwne rzeczy, z ptasią głową włącznie. Do tego makaron, parę różnych dodatków i coś, co było zdecydowanie najsmaczniejsze ze wszystkiego – suszone mięso z jaka z liśćmi mięty i czosnkiem. Było twarde, w niewielkich płatkach, mocno słone. Trochę, jak takie mięsne chipsy. Przepyszne!


Yu Zitian i jego kolega z Szanghaju mieli zarezerwowany pokój w pensjonacie gdzieś w samym centrum Starego Miasta. Poszukiwania zajęły nam dobre dwie godziny. Dało nam to możliwość „zagubienia się” w historycznej, UNESCO-wej dzielnicy. Wędrowaliśmy rozmaitymi zaułkami, patrząc z zachwytem na malownicze uliczki. Lijiang, choć też niezwykle turystyczne, jest zupełnie inne od Dali. Przejścia między budynkami są bardzo wąskie, stragany z pamiątkami nie sprawiają wrażenie aż takiego kiczu i nie „atakują” zewsząd przechadzających się przyjezdnych.


Przepięknie wyglądają długie kanały, ciągnące się dosłownie wszędzie wzdłuż chodników. Kiedyś podobno miały znaczenie czysto użytkowe – można tu było robić pranie, myć się bądź czerpać z nich wodę. Dziś, choć dalej jeszcze gdzieniegdzie można zobaczyć ludzi korzystających z nich w tradycyjny sposób, mają raczej na celu cieszyć oko i przyciągać turystów.


Nie brakuje też rozmaitych atrakcji. Trafiliśmy na przykład na alejkę, wzdłuż której dosłownie co kawałek wystawione były w klatkach, bądź siedziały na gałęzi, przywiązane łańcuszkiem za nóżki, kolorowe papugi i inne ptaki. Można było przyglądać się im, robić zdjęcia. Ku mojemu niemałemu zdziwieniu, nikt nie żądał za to pieniędzy.

Na centralnym placu miasteczka odbywał się akurat pokaz taneczny. Kilka dziewczyn w kolorowych strojach i jeden człowiek przebrany za jakieś bóstwo bez głowy, wykonywali w rytm muzyki jakiś układ. Wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam, ale zarówno ta piosenka, jak i kroki do niej, są w tym momencie bardzo popularne w Chinach. Widziałyśmy coś takiego jeszcze w innych miastach, tańczone na ulicach nie tylko przez przebierańców, jak tutaj, ale przez normalnych ludzi, którzy słysząc znane rytmy po prosu zatrzymywali się i przyłączali do zabawy.

W trakcie dalszej wędrówki zwróciłam uwagę na starszego pana siedzącego w oknie i grającego na jakimś dziwnym instrumencie. To erhu – wyjaśnił Yu Zitian. Nazwa ta oznacza po chińsku dosłownie „dwie struny” – bo tyle ich dokładnie posiada instrument. Pudło rezonansowe jest niewielkie i obite wężową skórą. Razem z długim i cienkim gryfem przypominało mi to nieco dziwnego kształtu młot na chudym trzonku. Dźwięki wydobywa się przy użyciu smyczka. I tu znów ciekawostka – jego włosie zaczepione jest o jedną ze strun, tak że nie da się go odłączyć od instrumentu. Zapytałam Zitiana, dlaczego ten mężczyzna gra na ulicy? Czy tak, jak u nas, zbiera za to pieniądze? Nie. Gra, bo lubi. A inni mogą posłuchać. To wszystko.

Błądziliśmy po zaułkach bez końca. Yu Zitian zaczął już trochę panikować, bo nijak nie był w stanie zlokalizować swojego hotelu. Do tego bateria w komórce mu padła, więc dzwonienie na recepcję z prośbą, by nas pokierowali, też przestało być możliwe. Chciałyśmy mu jakoś pomóc, ale w tym przypadku mogłyśmy co najwyżej towarzyszyć i pocieszać, że w końcu trafimy. Drogowskazy co prawda były, ale my nie potrafiłyśmy z nich skorzystać… A Zitian czuł się już wyraźnie zagubiony i totalnie nie wiedział, co robić dalej.

W końcu jednak szczęśliwie dotarliśmy na miejsce. Nasz młody kolega odetchnął z ulgą. Teraz, już bez stresu, mogliśmy się udać na dalszą włóczęgę po Lijiang. Była przerwa na herbatę – Ada zamówiła sobie taką dość ciekawą, kwiatową. Ponoć pomaga na gardło. Ale wygląda tak, jak gdyby ktoś małe chryzantemy zalał wrzątkiem. Nie była to najdziwniejsza rzecz, jaką można było tu dostać. Przed wyjazdem do Chin słyszałam, że jedzą tu tylko robaki. Nie jest to prawda, nie mniej jednak to właśnie tu, w Lijiang, jedyny raz podczas całego miesięcznego pobytu, trafiłyśmy na miejsce, gdzie sprzedawali takie przysmaki. Yu Zitian bardzo je zachwalał, mówił, że są chrupkie i smaczne. Ja jednak nie byłam do końca przekonana, czy chcę coś takiego próbować. Przypomniało mi się, jak podczas moich studiów biologicznych miałam zajęcia z preparowania owadów. Dobre pół godziny zajęło mi wtedy przekonanie się, że karalucha w ogóle można wziąć do ręki. Nie wiem, ile bym potrzebowała czasu, by zmusić się do zjedzenia larwy, albo konika polnego, które tu podawali.

Po zmroku Lijiang stawało się jeszcze bardziej zatłoczone, niż za dnia. Uliczki były ładnie podświetlone, większość sklepików i kawiarenek otwarta była do późna. Na wzgórzu nad miasteczkiem górował jakiś okazały kompleks budynków, też pięknie wyeksponowany odpowiednim światłem. To pałac, który będziemy zwiedzać za jakiś czas. Dziś pora wracać na nocleg. Umówiłyśmy się z Zitianem, że jutro rano jedziemy razem z nim i z jego kolegą na Śnieżną Górę Nefryfowego Smoka.

Bình luận