W krainie herbaty - podróż do Yunnanu - Dzień 9
- Anna Kryszczak
- 19 sie 2014
- 8 minut(y) czytania
DALI
W Dali planowałyśmy spędzić dwie noce. Zong Yuan, która nas gościła, mieszkała w maleńkim pokoiku w samym centrum starego miasta. Jej współlokatorka na wakacje wróciła do domu. W pomieszczeniu nie było właściwie dużo więcej, poza dwoma łóżkami. Jedno zajmowała Zong Yuan, drugie, obecnie wolne, dostałyśmy z Adą do dyspozycji. Było trochę ciasno, ale po koszmarnym noclegu w Hong Kongu pokój wydawał nam się przestronny i przytulny.

Łazienka była wspólna dla wszystkich mieszkańców… i tu zastanawiam się, jakiego słowa użyć. Domu? Może bardziej podwórza? Bo należała do ludzi mieszkających wokół niewielkiego, centralnego skweru. Przyznam się, że gdyby nie instruktarz, nie wiedziałabym, które z pomieszczeń jest prysznicem, a które toaletą… bo oba wyglądały identycznie i w zasadzie i tu i tu dałoby się robić to samo. Tak że podział funkcji był chyba tylko zwyczajowy.

Dali było jednym z tych miast, które znałam z książki Anny Jaklewicz „Niebo w kolorze indygo”. Zależało mi, by odnaleźć tu parę miejsc, o których wspominała autorka. Przede wszystkim postanowiłam, że dzisiejsze śniadanie zjemy w polecanej przez nią restauracji Cafe de Jack. Z pomocą Internetu bez problemu odnalazłam, gdzie lokal się znajduje. Choć zarówno nasz dom, jak i kawiarenka znajdowały się w zabytkowym centrum, miałyśmy spory kawałek do przejścia. Dało nam to okazję do przyjrzenia się bliżej mijanym uliczkom i temu, co się na nich dzieje.
Po raz pierwszy przekonałam się tutaj, że kojarzące mi się zawsze z Chinami, stożkowate kapelusze, nosi się nie tylko podczas doglądania upraw ryżu, ale i w czasie innych prac, wykonywanych pod gołym niebem. Widywałam takie nakrycie głowy na przykład u osób sprzątających ulice, czy sprzedających produkty spożywcze na targu.

Absolutnie ujęła mnie chińska architektura, która zawsze mi się podobała, a teraz otaczała nas ze wszystkich stron. Charakterystyczne, łukowato wygięte dachy były dosłownie wszędzie. Ku mojej niemałej radości, nie tylko na budynkach. Przecudnie wyglądały znajdujące się na ulicach Dali… śmietniki! Niby zwykły kosz na odpadki, a może być tak uroczy.

W ogóle detale architektoniczne są tu dopracowane w każdym calu. Gdzie tylko da się coś przyozdobić rzeźbą czy malowidłem, jest to zrobione. Niemal wszędzie wisiały czerwone chińskie lampiony. Dachy podtrzymywane były przez barwne wyobrażenia smoków i ptaków. Lampy miały niebanalne kształty. Nic nie mogło tu być zwyczajne. Chińczycy przykładają bardzo dużą wagę do upiększania otaczającego ich świata. Każda rzecz ma być nie tylko praktyczna. Ma też cieszyć oko.


Gdy tak szłyśmy w kierunku Cafe de Jack, mijałyśmy wiele miejsc, w których można zjeść lokalne specjały. Czasem były to restauracje, w których wnętrzu można było usiąść, czasem okienka, w których kupowało się rzeczy na wynos, czasem wręcz kuchnie polowe rozkładane bezpośrednio na ulicy. Zaglądnęłam do jednego z garnków. Wewnątrz gotowała się zupa ze ślimaków. Za okienną wystawą nieopodal zobaczyłam pieczone kacze głowy. Jakoś nie miałam w tym momencie ochoty na takie przysmaki i cieszyłam się, że nasze śniadanie ma być w stylu europejskim.


Była jeszcze jedna rzecz, która zwróciła moją uwagę podczas porannego spaceru. Życie w Chinach toczy się na ulicy. Nie ma pozamykanych sklepów czy lokali. Wszystko wychodzi do przechodnia. Część towarów rozkładana jest na chodniku. Stoliki stoją przynajmniej częściowo na zewnątrz. Często nie ma ścian i drzwi, a pomieszczenie jest po prostu wnęką w budynku, prezentującą całą swoją zawartość. O ile nie dziwiło mnie to w przypadku obiektów handlowych, o tyle działający w ten sposób dentysta był lekkim szokiem.


Cafe de Jack znajdowała się nieco na uboczu. Był to dość przestronny, elegancki lokal, serwujący dania w stylu zachodnim. Zamówiłam ten sam zestaw, o którym czytałam w „Niebie w kolorze indygo” – jajecznicę z tostami i kawę. Pierwsze od tygodnia europejskie śniadanie wydało mi się naprawdę dobre. Jednak to nie przyjemna atmosfera i znane mi jedzenie było tym, co urzekło mnie w Cafe de Jack najbardziej. W pewnym momencie Ada zwróciła moją uwagę na lecącą w radiu muzykę.
- Słyszysz to? – zapytała – czy to jest… po polsku?!
Rzeczywiście. W radiu, w Cafe de Jack, w miasteczku Dali, w prowincji Yunnan, w południowych Chinach słyszałyśmy wyraźnie słowa polskiej piosenki. Kayah śpiewała „Ona to nie ptak”. Zrobiło to na nas dużo większe wrażenie, niż te wszystkie chińskie cuda, które tu widziałyśmy. Przypadek? Czy może właściciel, przyzwyczajony do zagranicznych gości (nie widziałyśmy w mieście żadnych Europejczyków, ale ponoć Dali jest dość popularne wśród zachodnich turystów) specjalnie dla nas puścił taki właśnie utwór. Jak by nie było, sprawiło nam to ogromną radość.

Czekało nas dziś całodzienne zwiedzanie miasteczka. Zong Yuan postanowiła nam towarzyszyć i, choć dalej nie mówiła prawie nic, prowadziła nas uliczkami Dali, pokazując najciekawsze miejsca. Jak najtrafniej mogłabym opisać tą miejscowość? Wyobraźcie sobie zakopiańskie Krupówki. Teraz pomyślcie o kilkunastu tak wyglądających ulicach. Jeśli skrzyżujecie je ze sobą, tworząc wielką szachownicę, otrzymacie obraz Starego Dali. W centrum była ogromna ilość sklepów z pamiątkami i miejsc, w których można coś zjeść. A do tego setki wędrujących tam i z powrotem turystów.

Ja, jak zwykle, poza ogólnym spojrzeniem na miasto, koncentrowałam się na szczegółach. Obserwowałam sprzedawców i to, co mają do zaoferowania. Bardzo dużo było tu sklepów z instrumentami muzycznymi, zaczynając od większych i mniejszych bębnów, na różnych lokalnych fletach i fujarkach skończywszy. Zdecydowanie będę chciała w wolnej chwili przyjrzeć się im bliżej, bo mam zamiar przywieźć sobie coś takiego do Polski. Odkąd będąc na Ukrainie weszłam w posiadanie starej bałałajki, zwykle z podróży do innych krajów wracam z jakimś nowym muzycznym nabytkiem.

Charakterystycznym dla Dali towarem były kwiaty, a szczególnie plecione z nich wianki. Można je było kupić na ulicy i w wielu miejscach miasta (nawet następnego dnia w autobusie) widziałam ludzi noszących je na głowach.

W przeciwieństwie do Hong Kongu, Shenzhen i Kunmingu, w Dali wiele osób nosiło tradycyjne stroje ludowe. W Chinach, poza większością Han, stanowiącą 93% populacji, zarejestrowanych jest 55 mniejszości narodowych, z czego około połowa mieszka w prowincji Yunnan. Tutaj najczęściej widywałyśmy kobiety w strojach typowych dla Bai, gdyż Dali jest głównym miastem, w którym mniejszość ta się koncentruje. Bai w języku chińskim oznacza „biały”. Kolor ten dominuje w ich tradycyjnym stroju, co jest dość nietypowe, bo w Chinach biały oznacza żałobę. Dziś oczywiście się to zmienia i panny młode, zwłaszcza w miastach, coraz częściej zamiast tradycyjnych strojów wybierają na ślub suknie w zachodnim stylu. Jednak na prowincji, z daleka od wpływów Europejskiej mody, gdzie wciąż rządzi tradycja, kolor biały zobaczy się raczej w strojach żałobników na pogrzebie, niż podczas wesela. Dlatego ubiór ludności Bai jest w oczach Chińczyków wyjątkowy. Dziś najczęściej można zobaczyć takie stroje u sprzedawców albo u przewodników oprowadzających po Dali grupy turystyczne. Jednak widywałam kobiety noszące takie ubrania również „na ulicy”.


Zong Yuan zabrała nas pod mury miejskie, tak więc widziałam prawdziwy mur chiński! Może nie był zbyt wielki, ale jednak. Często, gdy rozmawiam z ludźmi o mojej podróży, pytają, czy byłam na tym słynnym Wielkim Murze. Otóż nie, nie byłam. Trasa mojej wędrówki przebiegała przez południowe Chiny, podczas gdy Wielki Mur Chiński znajduje się na północy kraju, w okolicach Pekinu. W tym momencie dzieliło mnie od niego ponad 2200 km. Wracając więc do murów naokoło Dali, które oglądałam, Zong Yuan zabrała nas do budynku bramnego, na który można było wyjść i z góry podziwiać panoramę Starego Dali i otaczających go gór.


Wewnątrz budynku bramnego znajdował się ołtarzyk. Niestety Zong Yuan mówiła po angielsku zdecydowanie za słabo, żeby wyjaśnić nam, co to za bóstwa. Nasza znajomość chińskiego też nie była wystarczająca. Mogłam więc sobie jedynie wyobrażać, że chodzi zapewne o wyobrażenie kogoś, kto miał chronić miasto przed napaścią.

Choć jest to pewnie daleko idąca interpretacja, gdyż znajdujące się w tym miejscu od setek lat miasto dorobiło się murów dopiero w 1998 roku, gdy władze chciały zwiększyć atrakcyjność Dali i zbudować coś, co będzie przyciągać więcej turystów. Tak więc bóstwa z ołtarza bramnego nigdy na oczy żadnego wroga nie widziały i służyły tylko turystom. Z resztą, gdy przyjrzeć się im bliżej, można by się zacząć zastanawiać, co też właściwie chcą przekazać przychodzącym do nich wiernym…

Ze szczytu budynku bramnego dobrze były widoczne wznoszące się na horyzoncie trzy pagody. Budowle te są niezwykle stare. Przetrwały próbę czasu, wojenne zawieruchy i nawiedzające kraj trzęsienia ziemi. Najwyższa z pagód, licząca 69 m wysokości, ma już prawie 1200 lat! Dwie niższe pochodzą z XII wieku.

Ciekawym miejscem, do którego przyprowadziła nas Zong Yuan, był kościół katolicki. Nie spodziewałam się, że można tu taki znaleźć. Chiny kojarzyły mi się zawsze raczej z mieszanką buddyzmu, taoizmu i konfucjanizmu. Rzeczywiście w prowincji Yunnan najczęściej trafiałyśmy na świątynie buddyjskie, ale, jak widać, jest tu na tyle duża grupa chrześcijan, że i dla nich został wzniesiony kościół. Z zewnątrz, gdyby nie krzyż, którym był zwieńczony, wyglądałby jak typowa chińska pagoda. Wnętrze miał jednak zupełnie takie, jak pochodzące z XX wieku świątynie w Polsce.

Po obiedzie spotkałyśmy się z Wang Yan, Chinką, którą podobnie jak naszą gospodynię, Zong Yuan, poznałam przez Couchsurfing. Wang Yan znała angielski bardzo dobrze, mogłyśmy więc wreszcie zaspokoić naszą ciekawość i zasypywałyśmy ją dziesiątkami pytań dotyczących Dali i okolicy. Zaproponowała, że możemy wybrać się razem nad jezioro Er Hai. Tymczasem Zong Yuan pożegnała nas, życząc nam udanego spaceru, po czym wróciła do siebie.
Nad jezioro można było dojechać autobusem (koszt biletu to około 40 groszy!), wybrałyśmy jednak spacer. Mimo wczorajszego szarego i smętnego deszczu, który towarzyszył nam przez znaczną część drogi pomiędzy Kunmingiem a Dali, dziś od rana świeci piękne słońce i pogoda wręcz zachęca do tego, by się przejść. Dotarcie na miejsce zajęło nam może z godzinę, czy półtorej. Po drodze mijałyśmy rozmaite uprawy i pracujących na polach ludzi.

Za naszymi plecami pozostało Stare Dali i wznoszące się za nim góry. O ile samo miasteczko nie urzekło mnie tak bardzo, jak inne miejsca, które odwiedziłam później, w trakcie trzytygodniowej wędrówki po różnych zakątkach prowincji Yunnan, o tyle okolica Dali jest po prostu bajeczna. Z chęcią przyjadę tu jeszcze kiedyś, by powędrować nieco po górach lub też wypożyczyć rower i odwiedzić okoliczne wioski.

Nazwa Er Hai oznacza w języku chińskim „jezioro w kształcie ucha”. Jest ogromne i otoczone wzgórzami. Przy przystani kołysały się majestatycznie łodzie. Nad brzegiem siedzieli wędkarze. Dzieci ze śmiechem skakały do wody. Nie było tu aż tak tłoczno, jak w centrum miasta. Jakaś taka sielska atmosfera sprawiała, że aż by się chciało usiąść na pomoście i wpatrywać się bez końca w ten spokojny i cichy krajobraz. Nie przypuszczałam, że w Chinach będzie aż tak pięknie.

Wracałyśmy z Adą same, bo Wang Yan nie miała aż tyle czasu, by towarzyszyć nam przez całe popołudnie. Wybierałyśmy drogę przez różne zaułki, z dala od fali turystów. Przy okazji można było zobaczyć nieco prawdziwego życia miasteczka. Nie tego, jakie władze chcą pokazać przyjezdnym, ale takiego, jakie jest naprawdę. Najbardziej moją uwagę zwróciły wiszące nad naszymi głowami kable i stopień ich zapętlenia. Ciekawa jestem, co by było, gdyby coś tu trzeba było naprawić i jakim cudem dałoby się dojść do tego, który kabel jest który…

Wspominałam już wczoraj, że Zong Yuan mieszkała w samym centrum plątaniny niewielkich uliczek. Wczoraj, gdy nas do siebie prowadziła, nie zwróciłyśmy wystarczającej uwagi na to, jak do niej dojść i w efekcie teraz błądziłyśmy po zaułkach od dobrych 30 minut. Nagle zauważyłam, że przy Adzie zatrzymał się jakiś rowerzysta. Jakie było nasze zdziwienie, gdy zobaczyłyśmy, że to Allen, chiński przewodnik, którego poznałyśmy dwa dni temu w pociągu i który pomagał nam już raz odnaleźć się w Kunmingu. Nasz Anioł Stróż i tym razem pojawił się w odpowiednim momencie i dzięki niemu szybko odnalazłyśmy nasze mieszkanie. Co więcej, powiedział, że podobnie, jak my, wybiera się jutro do Lijiang. Jako że nie miałyśmy tam jeszcze żadnego noclegu, a on planował tam dotrzeć wcześniej, niż my, obiecał, że wyśle nam namiary na jakiś hostel, jak znajdzie coś sensownego.

Wieczór upłynął nam w towarzystwie Zong Yuan, Wang Yan i jej chłopaka. Najpierw odwiedziliśmy Dom Herbaty. Można tu było degustować właściwie wszystko. W życiu chyba tyle na raz nie wypiłam, tym bardziej, że na co dzień częściej sięgam po kawę, niż po herbatę. Dowiedziałyśmy się, że najbardziej popularna w Yunnanie jest herbata Pu Erh, ale w prowincji można też dostać różnorodne herbaty kwiatowe. Ciekawym doświadczeniem było poznanie, w jaki sposób należy taki napój zaparzać. Pierwsze parzenie się wylewa, bo to tylko „obudzenie liści”, jak mówili Chińczycy, i wypłukanie ich z ewentualnych zabrudzeń. Za to potem tą samą herbatę, zależnie od gatunku, można parzyć od kilku do kilkunastu razów. Pije się ją z maleńkich czareczek, które mistrz ceremonii napełnia, gdy tylko się je opróżni.


Na sam koniec dnia wybraliśmy się do klubu karaoke, w Chinach nazywanego KTV. Jako że uwielbiam śpiewać, nie przepuściłam okazji i wykonałam publicznie kilka piosenek – większość po angielsku, ale też jedną czy dwie po chińsku. Nie mam pojęcia, na ile wymawiałam tekst poprawnie i czy było to dla towarzyszących nam Chińczyków zrozumiałe, ale zabawę mieliśmy niezłą. Gdy wróciłyśmy do domu, była już późna noc.


Comments