W krainie herbaty - podróż do Yunnanu - Dzień 8
- Anna Kryszczak
- 18 sie 2014
- 5 minut(y) czytania
DROGA DO DALI
Choć wstawałyśmy dziś bardzo wcześnie, naszego gospodarza już nie było w domu. Pożegnała nas jego nieznająca angielskiego żona, a syn odprowadził na sam dworzec kolejowy, skąd miałyśmy pociąg do oddalonego 271 km w linii prostej Dali.
Osiedle, na którym mieszkałyśmy, było ogrodzone i miało ochroniarzy. Pomiędzy blokami można było znaleźć nieco zieleni i place zabaw dla dzieci. Przywodziło to na myśl krzyżówkę krakowskiego Ruczaju i Nowej Huty. O świcie, przy dobrej pogodzie, starsze osoby wychodzą na zewnątrz i wspólnie trenują Tai Chi (chin. Taijichuan). Z techniką tą spotkałam się jeszcze będąc w Polsce, choć wywodzi się ona z XI-wiecznych Chin. Niektórzy trenują ją jako sztukę walki, niektórzy tylko jako ćwiczenie. Przy pełnej koncentracji wykonuje się powoli i dokładnie rozmaite sekwencje ruchów.

Z chęcią poobserwowałabym trenujących staruszków dłużej, ale nie było na to czasu. Miałyśmy już kupione bilety, a przed drogą, która będzie trwać koło 6 godzin, dobrze by było zdążyć zjeść śniadanie. Idąc pośpiesznie, rozglądałam się na wszystkie strony, wychwytując różne ciekawe elementy architektury.

Dworzec kolejowy za dnia nie wyglądał już tak strasznie, jak wczorajszej nocy, ale i tak czułam się tu trochę nieswojo. Ludzi było bardzo dużo. Podróżni mijali nas ze wszystkich stron, niosąc ze sobą rozmaite walizki, torby i worki.


Usiadłyśmy w przydworcowej, względnie spokojnej, chińskiej knajpce. Trzeba było zjeść coś na śniadanie. Tym razem nie mogłyśmy liczyć na niczyją pomoc, bo syn naszego gospodarza, zaraz po doprowadzeniu nas na dworzec, wrócił do siebie. Trzeba było znów trochę na czuja wybierać, co, sądząc po zdjęciach, może być w miarę smaczne. Obie trafiłyśmy na dania bardzo ostre. Ada dostała kurczaka, a ja sałatkę z tofu. Do tego poprosiłam o popularną w Chinach herbatę z mlekiem.

Wnętrze dworca też sprawiło na mnie dziś dużo lepsze wrażenie, niż wczoraj. Pełno było wszędzie kolorowych straganów z pamiątkami, co bardzo mnie cieszyło, bo wreszcie można było zobaczyć tu różne lokalne produkty. Miasta, w których byłyśmy dotychczas, nie mogły zaoferować nic szczególnego. Tutaj natomiast miałyśmy przedsmak tego, co będzie nas czekać w głębi prowincji Yunnan – kolorowe, ludowe stroje, dziwacznych kształtów instrumenty muzyczne i bardzo duży wybór aromatycznych herbat.


Poczekalnia dworcowa była bardzo obszerna i podzielona na sektory tak, by ułatwić pasażerom trafienie na odpowiedni peron. W przeciwieństwie do dworca w Kantonie, gdzie można było tylko stać, albo przysiąść na ziemi, tutaj były setki, jeśli nie tysiące, krzeseł.

Pociąg, go którego wsiadłyśmy, niewiele różnił się od tego, w którym co dopiero spędziłyśmy ponad dobę. Tym razem nie wybrałyśmy wagonów sypialnych, ale tańszą wersję – tzw. „hard sits”. Okazało się, że jest to właściwie dokładnie to samo, co „hard sleeping”, którym jechałyśmy wczoraj, tyle że bez pościeli, a do przedziały pakuje się po 8 osób, zamiast po 6. Tak więc wszyscy siedzą na 2 najniższych łóżkach, a na górne można położyć bagaże.
Słyszałam nieco o tych najtańszych chińskich pociągach, zanim jeszcze tu przyjechałam. Przejażdżka taka ponoć jest niezłym przeżyciem, a poza ludźmi w składzie miały podróżować też kury i inne zwierzęta. Ku mojemu niemałemu rozczarowaniu, wcale tak nie było. Przynajmniej nie w naszym pociągu. Ludzie siedzieli tu cicho i spokojnie, żadnych zwierzaków nie było, a wśród bagaży nie znalazłoby się nic poza typowymi walizkami. Jakby tego było mało, w przeciwieństwie do naszych wczorajszych towarzyszy podróży, ci wcale się nami nie interesowali. W przedziale siedziała wyłącznie młodzież, mniej więcej w licealnym wieku, bardziej zajęta swoimi komórkami, tabletami, książkami i sobą nawzajem, niż dwoma podróżującymi z nimi cudzoziemkami. Choć nie obyło się i tym razem bez drobnych grzeczności. Od jednej z jadących z nami Chinek dostałam na przykład jakiś lokalny przysmak. Wyglądało to jak mały plastikowy pojemniczek, w który wbija się rurkę i za jej pomocą pije. Wewnątrz natomiast był gotowany ryż pływający w gęstej zawiesinie, przypominającej w smaku sfermentowany sok jabłkowy.

Nie będąc w stanie nawiązać dłuższej rozmowy z ludźmi z naszego przedziału, więcej czasu poświęcam temu, co za oknem. Podobnie, jak podczas wczorajszej jazdy, mijamy kolejne większe i mniejsze miasta i miasteczka. Krajobraz jest dość górzysty. Gdzieniegdzie dostrzec można pracujących ludzi.

Niebo stawało się coraz czarniejsze. Co jakiś czas szyby pociągu pokrywają się grubymi kroplami. Nie, żebym za tym tęskniła, ale najwyższa pora… Od kilku dni nic, tylko słońce i słońce, a w końcu jest pora deszczowa.
Podczas jazdy tutejszymi kolejami przekonałam się, skąd się wzięła nazwa „zupka chińska”. Zupki takie są tu bardzo popularne i można je kupić dosłownie wszędzie, zwłaszcza w okolicach dworca i w pociągach. Kubek kosztuje około 1,5-2 zł, a jest tak ze 2 czy 3 razy większy, niż to, co można dostać w Polsce. Do tego mają tu rewelacyjny zwyczaj udostępniania darmowego wrzątku dosłownie wszędzie, gdzie może być potrzebny – na stacjach, w wagonach, potem znalazłam nawet niektóre sklepy czy restauracyjki, w których też dało się dostać gorącą wodę. Dzięki temu nie trzeba się martwić, gdzie i czym zaleje się swój kubek. Bardzo popularne są też tutaj termosy, w których dzięki wszechobecnemu wrzątkowi stale można parzyć herbatę. Wracając jednak do tematu zupki chińskiej – nie jest to do końca „zupka”, ponieważ, jak to często w Chinach bywa, wyjada się z niej jedynie makaron, natomiast całą płynną część wyrzuca. Kupując sobie taki gorący kubek, a nie umiejąc czytać po chińsku, warto zapamiętać zasadę, że wśród najbardziej popularnych zupek te w zielonych opakowaniach są najłagodniejsze, w czerwonych – ostre, a we fioletowych – najostrzejsze.

Tymczasem rozpadało się na dobre. Chmury wiszą nisko, a do tego coś jakby mgła przysłania okolicę. Wzgórza, które tak długo widziałyśmy za oknem, poznikały. Nie podoba mi się ten deszcz. Jest zupełnie inny, niż ulewa z Hong Kongu. Tamta była przerażająca, pełna błysków i grzmotów, gwałtowna. Jak letnia burza. Tutaj deszcz natomiast jest monotonny, szary i przygnębiający. Zupełnie, jak czasem u nas późną jesienią, gdy pada bez przerwy przez kilka dni.
Gdy nasz pociąg dotarł wreszcie do Nowego Dali, deszcz nieco zelżał. Mieliśmy spore opóźnienie. Nasz skład wielokrotnie się zatrzymywał po drodze, czasem w miasteczkach, czasem w szczerym polu. I nigdy nie stał krócej, jak 10 minut. Ale koniec końców udało nam się dotrzeć szczęśliwie na miejsce. Stacja kolejowa oddalona jest o przeszło godzinę jazdy od Starego Dali, w którego historycznym centrum mamy mieszkać. Szybko znalazłyśmy odpowiedni autobus. Bilety kosztowały nas 2 juany od osoby, a więc za przejazd zapłaciłyśmy niecałą złotówkę! O takich cenach w Polsce można najwyżej pomarzyć… Było już ciemno, kiedy dotarłyśmy w umówione miejsce. Zadzwoniłam po Zong Yuan, którą podobnie, jak naszych poprzednich gospodarzy, znalazłam przez stronę Couchsurfingu.
Po krótkiej chwili podjechała do nas na rowerze młoda Chinka. Zong Yuan kazała nam iść za sobą i wprowadziła nas w plątaninę krętych uliczek Starego Dali. Nie była zbyt rozmowną osobą, a angielski znała bardzo słabo, ale starała się nam pomóc, jak tylko mogła. Gdy zostawiłyśmy plecaki w jej małym pokoiku, zabrała nas na kolację. Lokalik, w którym jadłyśmy, był maleńki, ale jedzenie było smaczne i niedrogie. Zjadłam pełną miskę rosołowatej zupy z makaronem ryżowym (jak się później okazało, różne warianty tej potrawy są bardzo popularne w Yunnanie).

Zerknęłam zaciekawiona na zaplecze, choć przyznam, że lepiej było chyba tego nie robić. Delikatnie mówiąc, najczyściej tam nie było. Czasem chyba lepiej nie wiedzieć, w jakich warunkach powstaje spożyte przed chwilą jedzenie.

Choć było już późno, Zong Yuan zabrała nas na nocny spacer po miasteczku. Wieczorami Dali ożywa (choć jutro przekonamy się, że i za dnia jest tu bardzo tłoczno). Wszędzie rozstawione są stoiska sprzedające grillowane przysmaki. Są rozmaite warzywa, mięsa, grzyby i owoce morza… lub nie do końca morza – znaczna część „morskich” stworów pochodzi z pobliskiego jeziora Er Hai. Jako że byłyśmy zaraz po posiłku, nie jadłyśmy nic, ale z chęcią obserwowałyśmy, co też w Chinach można wrzucić na ruszt, zastanawiając się, jak wiele z tych smakołyków będziemy w stanie zidentyfikować.



Na jedno dałyśmy się tylko namówić. Był to chyba jakiś rodzaj sera. Zong Yuan nazywała to „suchym mlekiem” i mówiła, że w środku jest „cukier różany” (chodziło zapewne o dżem). Przysmak podawany był na ciepło. Plasterek „suchego mleka” podgrzewało się, po czym zwijało się go, wkładając do wnętrza nieco marmolady. W smaku przypominało mi to grillowany oscypek z żurawiną.

Dali nocą jest piękne, ale po kolejnym dniu podróży byłyśmy już mocno zmęczone. Trzeba się nieco wyspać przed jutrem, by móc pozwiedzać różne zakątki miasteczka za dnia.

Comments