top of page

W krainie herbaty - podróż do Yunnanu - Dzień 7

  • Zdjęcie autora: Anna Kryszczak
    Anna Kryszczak
  • 17 sie 2014
  • 7 minut(y) czytania

DOBA W POCIĄGU


Od wczorajszego popołudnia, gdy w Kantonie wsiadłyśmy do pociągu, cały czas jesteśmy w drodze. Do Kunmingu, stolicy prowincji Yunnan, dotrzemy dopiero dziś wieczorem. Trasę liczącą 1079 km w linii prostej mamy pokonać w przeciągu około 27 godzin. Pociąg, którym jedziemy, nie jest tak szybki, jak ten pomiędzy Shenzhen a Guangzhou. Toczy się leniwie po torach, a na każdej stacji zatrzymuje się minimum na 10 minut. Często na dłużej. Stajemy też czasami w przysłowiowym szczerym polu, czekając, aż minie nas jakiś inny skład, jadący z naprzeciwka. Za oknem widać na przemian wzgórza i miasteczka, a czasem tarasy z polami ryżowymi.


Mogłoby się wydawać, że podróż pociągiem, która trwa ponad dobę, to zwyczajna strata czasu, do tego okropnie męcząca. Nic bardziej mylnego! Dla nas było to od samego początku niezwykłe doświadczenie. Już wczoraj, gdy wsiadłyśmy do naszego wagonu, od razu wzbudziłyśmy zainteresowanie współpasażerów. Ani wcześniej na dworcu, ani po wejściu do pociągu, nie widziałyśmy, poza nami dwiema, nawet jednego białego człowieka. Nic więc dziwnego, że zaciekawione spojrzenia towarzyszy podróży wodzą za nami od pierwszy momentu.


Zajęłyśmy miejsca na kuszetkach. Przedziały nie mają drzwi, które mogłyby oddzielać je od biegnącego wzdłuż wagonu korytarza. W każdym znajduje się 6 łóżek, ułożonych po 3 jedno nad drugim. Środkowe miejsca są najdroższe. My mamy wykupione najwyższą kuszetkę (najtańszą, na której nie da się nawet usiąść, tak blisko jest do sufitu) i nieco droższą najniższą, gdzie możemy w trakcie dnia rozsiąść się wygodnie.


P1170555.JPG
P1170556.JPG

Naprzeciwko nas siedziała rodzina z małym dzieckiem. Ogromne oczy dziewczynki nawet na moment się od nas nie odrywały. Ogólne zaciekawienie, jakie wzbudzałyśmy oraz brak jakiejkolwiek prywatności w niemal bezprzedziałowym wagonie sypialnym, sprzyjał integracji z innymi pasażerami. Postanowiłam spróbować swoich językowych sił i zagadać do siedzącego przede mną szkraba. Zadałam najprostsze pytanie, jakie przyszło mi do głowy: „Ni jiao shenme min gzi?”[jak masz na imię?] Mała spojrzała na mnie jeszcze większymi ze zdziwienia oczami, po czym popatrzyła pytająco na mamę. „Ta shuo shenme?” [Co ona mówi?] – zapytała. I tak zakończyła się moja pierwsza próba nawiązania kontaktu po chińsku. Chyba muszę trochę popracować nad akcentem… Postanowiłam nie poddawać się i ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć... i mówić przy każdej okazji.


P1170547.JPG

Wiele rozmów przeprowadziłam tego popołudnia. Niemal wszystkie po chińsku (większość pasażerów znała tylko pojedyncze angielskie słowa, o ile w ogóle… może ze dwie osoby mówiły nieco płynniej). Chińczycy zadawali mi jakieś pytania, ja odpowiadałam, choć nie byłam pewna, czy na temat, oni się cieszyli, a Ada patrzyła z coraz większym podziwem, jak ja świetnie potrafię się dogadać. Cóż, najważniejsze, to robić dobre wrażenie ;) większość tych rozmów wyglądała podobnie. Byłyśmy pytane skąd jesteśmy, dokąd jedziemy, gdzie już byłyśmy, czy to pierwszy raz, jak odwiedzamy Chiny, a gdzie leży Polska, czy tam wszyscy mówią po angielsku, ile osób uczy się tam chińskiego, czy dużo Chińczyków tam mieszka, jakie są zarobki, i tak dalej, i tak dalej.


Noc minęła szybko. Spałam spokojnie, ukołysana równym rytmem toczącego się po torach pociągu. Na kuszetkach była pościel, ale ja otuliłam się własnym kocykiem, bo poszewki nie były tu przesadnie często zmieniane. Nad ranem, kiedy się obudziłam, okazało się, że mamy zupełnie nowych współpasażerów. Część rodzin wysiadła w nocy na różnych mijanych po drodze stacyjkach. Parę osób dosiadło się. Jednym z tych „nowych” był Zheng Xin, który podobnie, jak nasi gospodarze z Shenzhen, używał też angielskiego imienia – Allen. Mówił bardzo dobrze po angielsku, zrezygnowałyśmy więc na pewien czas z ćwiczenia chińskiego, w którym nie rozumiemy jeszcze zbyt wiele, na rzecz tego, by dowiedzieć się więcej o kraju i jego mieszkańcach. Allen jest przewodnikiem po Chinach. Jedzie właśnie na Tybet i, jak się okazało, część jego trasy pokrywa się z naszymi planami. Też zmierza w tym momencie do Kunmingu, tyle, że my zostajemy tam na noc, a on ma z godzinę czy dwie na przesiadkę i jedzie dalej – do Dali. My chcemy do tego miasta dotrzeć dopiero nazajutrz.


P1170557.JPG

Po dłuższej rozmowie Zheng Xin przyniósł laptopa i powiedział, że chce puścić film, który wytłumaczy nam różne problemy współczesnych Chin. I tak upłynęło nam kolejne półtorej godziny. Film co prawda zbyt wiele nie wyjaśnił, bo nie dość, że był bardzo dziwny, to jeszcze po chińsku, ale i tak z zaciekawieniem śledziłyśmy scena po scenie, zadając co jakiś czas Allenowi pytania. Najbardziej utkwiła mi w pamięci pierwsza scena. Grupa Niemców – Nazistów, która nad czymś dyskutuje. Niby nic nadzwyczajnego, tyle, że wszyscy aktorzy grający w filmie byli Chińczykami…


Allen pokazał nam trasę pociągu, którym jedziemy. Mijamy 4 prowincje, zatrzymując się w 12 różnych miastach. Nasza podróż rozpoczęła się w Guangzhou (Kanton). W obrębie tej samej prowincji – Guangdong – picą stanął jeszcze w miejscowościach Foshan, Zhaoqing i Maoming. W kolejnej prowincji, Guangxi, mieliśmy 3 przystanki (miasta Yulin, Nannin i Baisi), w prowincji Guizhou tylko dwa (Ceheng, Xingyi), a potem docieramy już do Yunnanu. Zanim osiągniemy stację końcową w stolicy prowincji, Kunmingu, mamy jeszcze przystanki w Funguo i Qujing.


W naszym pociągu jest masa dzieciaków i mam wrażenie, jakby wszystkie były wspólne. Przybiegają do nas co jakiś czas maluchy, śmieją się, próbują ćwiczyć angielski (zwykle ogranicza się to do „Hello!”). Zapytałam siedzącej naprzeciw nas kobiety, które z tej trójki maluchów jest jej. Żadne… ale przyszły, to są. I tak to mali pasażerowie mają tu dziesiątki cioć i wujków, a choć większość z nich jest jedynakami, zawsze znajdą sobie braciszka albo siostrzyczkę do zabawy.


P1170566.JPG
P1170561.JPG

P1170589.JPG

Mimo ogólnie panującej radosnej atmosfery, cały czas miałyśmy wrażenie, że jesteśmy bacznie obserwowane. Jeden mężczyzna stale nam się przyglądał, ale w przeciwieństwie do wszystkich innych, którzy na rozmaite sposoby próbowali z nami porozmawiać, częstowali nas różnymi smakołykami i robili nam zdjęcia, ten pan siedział tylko cicho z boku i patrzył. Czyżby przydzielony nam do „opieki” rządowy tajniak? Jeśli tak, to nie za bardzo się krył.


P1170576.JPG

A może to tylko kolejna teoria spiskowa, na temat której nasłuchałyśmy się przed wyjazdem, a teraz wyobraźnia podpowiada najrozmaitsze możliwości. Bo podobno tutaj turystów się śledzi, sprawdza gdzie są i co robią. Jest nawet obowiązek meldowania się na policji w każdym miejscu, do którego się przyjedzie. Ale gdy w Shenzhen udałyśmy się na komisariat, nie wiedziano za bardzo, co z nami zrobić. Obowiązek formalnie jest, ale właściwie nikt go nie przestrzega.


Złowrogie spojrzenia naszego „tajniaka” właściwie szybko zaczęły nas bardziej bawić, niż niepokoić i wymyślałyśmy coraz to nowe historie na temat tego, jakimi metodami będą nas śledzić. Wszystko głośno komentowałyśmy po polsku, śmiejąc się, czy może jesteśmy właśnie przez tego pana nagrywane i ktoś będzie to potem rozszyfrowywać.


I tak dzień zaczął chylić się ku wieczorowi. Do Kunmingu dojechaliśmy z niemal godzinnym opóźnieniem, koło 21:30. Tutaj, podobnie jak w Shenzhen, mamy spać korzystając z couchsurfingu. Goszczący nas Chińczyk obiecał wyjechać po nas na dworzec, ale obawiałam się, czy uda nam się go znaleźć. Podczas rozmów przez Internet miałam wrażenie, że niezbyt dobrze posługuje się angielskim, a mnie rozmowa po chińsku przez telefon zupełnie przerastała. Allen, poznany w pociągu przewodnik, który, jak się później miało okazać, stał się podczas tej wyprawy naszym „chińskim Aniołem Stróżem”, powiedział, że może nam pomóc. I tak musi zaczekać w okolicach dworca na pociąg do Dali. Jego pomoc okazała się zbawienna. W przeciwieństwie do Hong Kongu, czy Shenzhen, gdzie doskonale potrafiłam się zorientować w terenie i wiedziałam, co robić, tutaj czułam pewnego rodzaju zagubienie. Było już ciemno, dworzec pełen był ludzi, ku mojemu przerażeniu policja krążyła tu uzbrojona w karabiny maszynowe (co przywodziło mi na myśl Egipt i sugerowało, że chyba nie jest tutaj zbyt bezpiecznie). Do tego nie miałam pojęcia, gdzie szukać naszego nowego gospodarza, bo umówiliśmy się po prostu „na dworcu”. Allen zadzwonił do niego i po dobrych 20 minutach poszukiwań dotarliśmy w końcu do samochodu, który zaparkował spory kawałek od dworca. Zheng Xin pożegnał nas i zniknął, a my zostałyśmy same.


Nie wiem właściwie, jak miał na imię nasz gospodarz. Przedstawił nam się jako „lao pengyou”, co jednak nie jest nazwiskiem – oznacza po prostu „stary przyjaciel”. W ogóle dziwny był to człowiek i trochę się obawiałam, gdy tu jechałyśmy, jak się to dla nas może skończyć. W zdecydowanej większości przypadków to ja wysyłałam do różnych Couchsurferów zapytania z prośbą o udzielenie nam noclegu. Tym razem natomiast to on nas zaprosił. Podczas internetowych rozmów zwykle używał krótkich, mało konkretnych zwrotów, a ja zastanawiałam się, czy wynika to ze słabej znajomości angielskiego, czy z czegoś innego. Gdy wsiadłyśmy do auta, właściwie się do nas nie odzywał. I nie ruszył. Rzucił tylko krótko, że czekamy jeszcze na jego syna. I że syn jest bardzo przystojny. No to ładnie – pomyślałam. Ciekawe, czy rzeczywiście na syna czekamy, czy na jakiegoś innego typa, z którym razem nas porwą i gdzieś sprzedadzą, albo zamordują i zakopią w ogrodzie. Milczenie naszego gospodarza i trochę dziwne zachowanie też nas niepokoiło. Ada zdradziła mi później, że była w tym momencie przerażona i myślała całkiem poważnie o tym, żeby wysiąść z auta i uciec. Zaczekałyśmy jednak i po dłuższej chwili do samochodu wsiadł kilkunastoletni chłopak. Uff, czyli jednak syn. Może przeżyjemy ;)


Ruszyliśmy. Próbowałam nawiązać jakąś rozmowę, ale właściwie to tylko ja mówiłam. Nasz gospodarz zapytał, czy jesteśmy głodne. Byłyśmy. Po dobie w pociągu, bez porządnego posiłku, trudno nie być. Przytaknęłam więc. („Nie będę u niego nic jadła!” – mówiła wcześniej Ada, obawiając się, żeby nas czymś nie otruł). Zaprosił nas więc do restauracji, gdzie zjadłyśmy całkiem smaczną, gorącą zupę, podobną nieco do rosołu, w którym pływały chińskie pierożki z bardzo cienkiego ciasta. Do tego ryż z mięsem i jakimiś warzywami oraz pierogi, nieco inne, niż te z zupy. „Stary przyjaciel” oświadczył, że jesteśmy jego gośćmi i on płaci. Potem zabrał nas do domu.


P1170593.JPG

P1170591.JPG

Uspokoiłam się zupełnie, gdy zobaczyłam jego żonę. Uśmiechnięta, nieco nieśmiała kobieta, podobnie jak on wyglądająca na jakieś 40 lat. Nie umiała powiedzieć po angielsku ani słowa, ale z zapałem częstowała nas herbatą. Syn naszych gospodarzy też był małomówny. Ale „Stary przyjaciel” nieco się w końcu ośmielił. I okazało się, że jego angielski wcale nie jest taki zły. Owszem, mówił powoli, zastanawiając się niemal nad każdym słowem, ale potrafił wyrazić wszystko, co chciał. I wyglądało na to, że dobrze rozumie, co my do niego mówimy. Dowiedziałyśmy się, że jest komunistą i pracuje dla partii. Partia jest też jedynym, w co wierzy. Zazdrości nam, że możemy podróżować, bo on nie ma na to czasu. Podziwia, jak potrafimy sobie wszystko załatwić i jakie jesteśmy odważne, że się same wybrałyśmy tak daleko. Ta ostatnia doba uświadomiła mi, że dla wielu ludzi jesteśmy tu oknem na świat. Chiny w dalszym ciągu są krajem bardzo odizolowanym i wielu z ludzi, których tu spotkałyśmy i jeszcze spotkamy, nigdy nie miała okazji wyjechać za granicę. To my budowałyśmy obraz, jaki kreował się w ich wyobraźni. Nie tylko obraz Polski, nie tylko Europy, ale i całego świata zewnętrznego. Nagle uświadomiłam sobie, jak ogromna odpowiedzialność spoczywa na barkach kogoś, kto podróżuje do tak odizolowanych zakątków. Byłyśmy jak tajemnicza księga, którą studiuje się z ogromnym zainteresowaniem, a która opowiada o czymś odległym i nieosiągalnym.


Cały wieczór i pół nocy upłynął nam na rozmowach, graniu na gitarze i śpiewie. Ja wykonywałam piosenki po polsku, nasz gospodarz po chińsku. Potem tłumaczyliśmy sobie, o czym były. Czasem próbowaliśmy śpiewać razem. Początkowa sztywna i paraliżująca strachem atmosfera rozluźniła się zupełnie i wypełniła się rodzinnym ciepłem. Trudno było powiedzieć w pewnym momencie dość i iść do spania. Ale trzeba było… Rano jedziemy w dalszą drogę. Czeka na nas Dali i kolejne przygody.


P1170595.JPG

 
 
 

Comentarios


Moje podróże
- czytaj od początku
Najnowsze
Słowa kluczowe

Zapraszam na wspólne wycieczki oraz na warsztaty i slajdowiska podróżnicze

tel.: +48 513 133 477
Email: anna.kryszczak@gmail.com

Oprowadzam po polsku i po angielsku
Znajdź mnie na Facebooku!

 

Wszelkie aktualności na temat tego, co robię, dostępne są na moim profilu

bottom of page