top of page

W krainie herbaty - podróż do Yunnanu - Dzień 5

  • Zdjęcie autora: Anna Kryszczak
    Anna Kryszczak
  • 15 sie 2014
  • 7 minut(y) czytania

SHENZHEN

Planując podróż do Chin, nie myślałam w ogóle o tym, by Shenzhen odwiedzać i można by powiedzieć, że trafiłyśmy tu zupełnie przez przypadek. Gdy szukałam za pomocą Couchsurfingu noclegu w Hong Kongu, natrafiłam jedynie na propozycje osób mieszkających tutaj. Początkowo myślałam więc, że Shenzhen będzie dla nas bazą noclegową i miejscem wypadów do pobliskiego Hong Kongu. Szybko okazało się jednak, że pomysł jest nie do zrealizowania. Pomiędzy oboma miastami znajduje się bowiem chińska granica, nie stanowiąca większego problemu dla Chińczyków, ale dla Polaków już tak. Nasza wiza uprawniała nas jedynie do dwukrotnego wjazdu na teren Chin, z zgodnie z obowiązującymi przepisami, jadąc do Hong Kongu, Chiny opuszczamy, wiza szybko więc straciłaby ważność. Ponadto, mimo, iż oba miasta dzieli zaledwie 17 km, przejście wszystkich procedur granicznych i przejazd pociągiem przez górzysty teren zajmuje niemal dwie godziny. Trzeba było więc plany nieco zmienić. Postanowiłyśmy, że w Honk Kongu spędzimy tylko pierwszą noc, korzystając z hotelu (tak, tej maleńkiej celi, którą zapamiętam chyba do końca życia), a potem udamy się do Shenzhen, gdzie dotarłyśmy wczoraj. Planowałyśmy spędzić u Luo Fangyi, która nas gościła, tylko jedną noc, ale szybko przekonała nas, by zostać na kolejną.


Zanim wyjechałam z kraju, słyszałam o Shenzhen, że to miasto przemysłowe, szare i nieciekawe, a do tego niezbyt bezpieczne. I że w ogóle nie warto się tu zatrzymywać. Dziś jednak mogę powiedzieć z całym przekonaniem, że było to jedno z sympatyczniejszych miejsc, w jakim miałam okazję być. I to nie tylko ze względu na ludzi, którzy okazali nam tu tyle ciepła. Shenzhen jest pełne zieleni i jak się wie, dokąd iść, znajdzie się tu sporo rzeczy, które można robić. Choć przyznam, że i podejrzanie wyglądających zaułków nie brakuje. Jak choćby ten, w którym mieszkałyśmy u Fangyi. A jednak czułam się tu zupełnie bezpiecznie i niemal jak u siebie.


P1170275.JPG

Rano Luo Fangyi przywitała nas typowym chińskim śniadaniem. Zrobiła dla nas coś, co przypominało nieco wodnisty, słodki grysik, choć w rzeczywistości było ryżem zmiksowanym z mlekiem i jakimś rodzajem groszku. Do tego takie długie paluchy, smażone w głębokim tłuszczu i baozi – bułki na parze z różnymi nadzieniami (słodkim, warzywnym, czymś jak szczypiorek). Było też jakieś takie a’la francuskie ciasto z warzywnym farszem.

P1170264.JPG

P1170270.JPG

Po śniadaniu Iwonka (dla przypomnienia – takie imię dostała Fangyi, gdy zaczęła uczyć się angielskiego) zabrała nas na pobliskie targowisko. Chciałam porównać sprzedawane tu na co dzień towary z tym, co można dostać na placach w Polsce. Zapach co prawda nie zachęcał, ale ciekawość zwyciężyła. Asortyment różnił się zasadniczo. Bazar podzielony był na działy tematyczne. W jednej części można było kupić różne kawałki mięsa (niektóre dosłownie spoglądały na potencjalnych klientów…), w innej ryby przedziwnych kształtów, małże, ślimaki i inne owoce morza, w jeszcze innej barwne warzywa i grzyby. Niektórzy sprzedawcy zachęcali mnie do zakupów (bo turystka krążąca z aparatem między stoiskami na pewno będzie zainteresowana nabyciem półtuszy świni), inni nie przejmując się niczym, drzemali. Fangyi opowiadała nam, że można tu dostać żywe lub martwe zwierzęta – przy czym za żywe zapłacimy więcej, bo są świeższe.


P1170279.JPG

P1170286.JPG

P1170284.JPG

Gdy naoglądałyśmy się już przeróżnych produktów spożywczych, pojechałyśmy na inny targ – tym razem zwierzęco-kwiatowy. Pierwsza jego część wyglądała jak prawdziwy ogród botaniczny. Można ty było kupić przede wszystkim drzewka bonsai, od zupełnie maleńkich, po całkiem pokaźne. Od razu pomyślałam o mojej siostrze, która je uwielbia. Spodobało by się jej tutaj. Znana dziś na całym świecie sztuka formowania niewielkich roślin tak, by kształtem przypominały miniaturki prawdziwych drzew, narodziła się właśnie w Chinach. Mogłyśmy przyjrzeć się dokładnie, jak przebiega proces kształtowania bonsai. Do gałązek przywiązuje się kamienie, pod których ciężarem rozchylają się one na boki znacznie bardziej, niż powinny, w efekcie czego rosną równolegle do podłoża.


P1170319.JPG

P1170321.JPG

P1170327.JPG

W części zwierzęcej targu asortyment był bardzo różnorodny. Zobaczyłyśmy na przykład, jak wygląda typowe dalekowschodnie akwarium dla rybek. Dziś co prawda powszechnie używa się tu zwyczajnych, szklanych akwariów, ale tradycyjnie była to kamienna misa wypełniona wodą, a rybki podziwiało się patrząc na nie z góry. Dlatego też to właśnie tutaj, w Chinach, wyhodowano wiele różnych odmian welonek, które oglądane z góry miały przywodzić na myśl motyle.


P1170337.JPG

Poza kolorowymi rybkami można tu było kupić dosłownie wszystko co pływa, biega lub lata i może być traktowane jako domowy pupil. Widziałyśmy żółwie, różne gatunki papug i innych ptaków, rozmaite gryzonie, psy, a nawet maleńką świnkę. Gdy mowa o psach, pewnie niejednemu przyjdzie na myśl, że przecież psy w Chinach się zjada, a nie trzyma jako maskotki w domu. Owszem, bywają miejsca, gdzie można kupić psinę, ale jest to raczej rarytas, niż coś, czym Chińczycy żywią się na co dzień. Mięso jest stosunkowo drogie, choć podobno smaczne. Jednak dziś, szczególnie w dużych miastach, powstaje coraz więcej stowarzyszeń miłośników zwierząt, którzy sprzeciwiają się idei jedzenia psiego mięsa. Tak więc psy stopniowo z ulubionego przysmaku coraz częściej stają się raczej lubianym towarzyszem życia.


P1170345.JPG

P1170346.JPG

Spacerując po mieście wszędzie widziałam dzieci. Są ich tutaj ogromne ilości. Maluchy patrzyły na mnie z równie dużym zaciekawieniem, co ja na nie, a matki z dumą zgadzały się na fotografowanie ich pociech. Zapytałam Iwonę, jak wygląda teraz w Chinach polityka jednego dziecka. Powiedziała, że zasady trochę się pozmieniały i nie są już tak surowe, jak kiedyś. Jeśli na przykład któreś z rodziców jest jedynakiem, mają prawo do posiadania dwójki dzieci. Fangyi ma brata, jej mąż też, więc im przysługuje tylko jedno. A co, gdyby chcieli mieć więcej? Nie wolno? Wolno – odpowiada – tylko trzeba zapłacić. Ile? To zależy od tego, gdzie się mieszka. W bogatszych regionach więcej, w biedniejszych mniej. W Shenzhen za posiadanie nadmiarowego dziecka płaci się około 200 000 yuanów, co jest równowarte około 100 000 zł. Kiedyś kobiety obchodziły ten przepis i wyjeżdżały rodzić do Hong Kongu, jednak, ponieważ była to nagminna praktyka, prawo zmieniono i dziś nie wolno im już tego robić. Niektóre decydują się więc na dalszą podróż i na poród jadą do Stanów. Za dziecko urodzone za granicą płacić nie trzeba. Nie jest to jednak takie proste, bo chcąc dostać wizę na wyjazd z kraju, też trzeba spełnić konkretne warunki – własne mieszkanie, własny samochód i 100 000 yuanów na koncie. Bez tego prośba o wizę zostanie odrzucona. Nieco łatwiej mają studenci, którzy mogą wyjechać za granicę w ramach wymian między uczelniami. Wracając natomiast do tematu polityki jednego dziecka – są jeszcze różne inne sytuacje, które uprawniają do posiadania większej liczby potomstwa. Ograniczeniom nie podlegają chociażby małżeństwa mieszane, gdy jeden ze współmałżonków jest innej, niż chińska, narodowości.


P1170372.JPG

P1170392.JPG

P1170456.JPG

Jednym z miejsc, które dziś odwiedziłyśmy, była biblioteka. W zasadzie niewiele różniła się od naszych. Iwona poszła szukać dla siebie jakichś książek, a my z Adą starałyśmy się rozpoznać wśród gąszczu znaków opisujących biblioteczne regały znane nam słowa. Zadziwiło nas, że choć mamy piątkowe popołudnie, czytelnia przepełniona jest studentami wertującymi książki. Chińczycy są narodem niezwykle zdyscyplinowanym, nastawionym na naukę, rozwój i jak najlepsze efekty. W tym momencie jest to spotęgowane wśród młodego pokolenia przez jeszcze jedną rzecz. Polityka jednego dziecka doprowadziła do powstania tak zwanego pokolenia małych cesarzy – jedynaków, którzy są maksymalnie rozpieszczani przez całą rodzinę, ale którym stawia się też bardzo duże wymagania. Oczy rodziców i dziadków wpatrzone są w jedyne dziecko i wnuka, od którego oczekuje się niezwykle dużo. Dlatego młodzi pilnie studiują i starają się sprostać wszystkiemu, czego od nich się chce. Z drugiej strony, podobno zaowocowało to też licznymi samobójstwami wśród osób, które tuż przed egzaminami maturalnymi nie wytrzymały psychicznej presji otoczenia.


P1170409.JPG

Mimo, że mamy właśnie środek pory deszczowej, od wczoraj nie pada (i, jak się miałyśmy dopiero przekonać – nie będzie przez najbliższy tydzień). Jest bardzo gorąco, a wilgotność powietrza wysoka. Szczerze mówiąc inaczej sobie wyobrażałam okres monsunów. To, co powitało nas w Hong Kongu dużo bardziej do tego mojego wyobrażenia pasowało. No, ale nie będę przecież narzekać na piękną pogodę. Korzystając ze słońca idziemy z Luo Fangyi do parku na nieopodal położonym wzgórzu. Pełen jest palm i innych tropikalnych roślin. I ludzi, cieszących się pogodnym popołudniem. Znów zajmuję się fotografowaniem wszystkiego naokoło, a Iwonka śmieje się, że tak często moją uwagę przyciągają chińskie dzieciaki. Jednak nie tylko maluchy są tu interesujące. W Chinach wielokrotnie intrygowali mnie ludzie noszący różne wielkogabarytowe rzeczy. I robiący to na milion sposobów.


P1170417.JPG

Gdy dotarliśmy na szczyt wzgórza, naszym oczom okazała się piękna panorama na miasto. Gdziekolwiek nie spojrzeć, były gigantyczne wieżowce. I soczysta zieleń bujnej roślinności. A w tle góry. Nie wiem, jak można twierdzić, że Shenzhen nie jest ładne. W zasadzie mogłabym tu mieszkać.


P1170439.JPG

W parku zaciekawiła mnie jeszcze jedna rzecz. W pewnym momencie spostrzegłam fragment płotu cały zawieszony kartkami z jakimiś zapiskami po chińsku. Fangyi wyjaśniła mi, że są to po prostu ogłoszenia matrymonialne. Jeśli ktoś długo nie może znaleźć towarzysza życia, stroskani rodzice przychodzą tu i chcąc zapewnić dziecku lepszą przyszłość, pomagają w ten sposób w znalezieniu partnera. Opisują tam, że ich syn bądź córka jest taki a taki, szuka kogoś, kto będzie spełniał następujące wymagania i jeśli ten ktoś będzie zainteresowany, niech się skontaktuje pod poniższym numerem.


P1170464.JPG

Nie zabierałam z Polski gotówki, która wystarczyłaby mi na cały miesiąc. Liczyłam na lokalne bankomaty. Nie było z nimi najmniejszych problemów (wbrew temu, przed czym mnie jeszcze w Polsce przestrzegali), poza jednym – obsługiwały klienta po chińsku. Co prawda była do wyboru opcja „English”, ale raz, że nie zawsze, a dwa, że czasem kończyło się na tym, iż po angielskim powitaniu znów wracaliśmy do języka chińskiego. Trzeba się było nauczyć to cudo obsługiwać, zrobiłam więc serię zdjęć, na których Fangyi wskazywała mi kolejne przyciski, jakie mam wybierać, chcąc wypłacić pieniądze. A okienko na górze ekranu wskazywało, po jakim czasie wszystko się zresetuje i trzeba będzie zaczynać operację od nowa… Miałam ze sobą dwie karty – MasterCard i Visę, przy czym ta druga była lepsza, bo MasterCadr przelicza najpierw obcą walutę na Euro, a dopiero potem na złotówki, w efekcie czego prowizję za wymianę płaci się dwukrotnie, podczas gdy Visa od razu przeprowadza kalkulacje między yuanami a złotówkami.


P1170471.JPG

Wieczorem czekała nas mała impreza. Mąż Iwonki, Vincent, ma dziś urodziny. Zaprosili nas więc na obiad do restauracji. Jedliśmy przepyszną zupę syczuańską. Wyglądało to tak, że w stole były dwa otwory, a w każdym z nich umieszczony gar z wywarem. Oba wrzały. Kelner przyniósł nam masę różnych dodatków, jak mięso, tofu, grzyby czy warzywa, które według własnego uznania wrzucaliśmy do garnków. Można by więc powiedzieć, że sami gotowaliśmy sobie zupę, którą za chwilę będziemy jeść. Choć, jak się okazało, nie do końca. To znaczy rzeczywiście, sami to przyrządzaliśmy, tyle że nie jedliśmy zupy. Do jedzenia były tylko wygotowane w wywarze składniki, które tam wcześniej wrzucaliśmy. Jako dodatek do nich używało się własnoręcznie sporządzonego sosu. Przygotowanie go nie było zbyt proste, bo do wyboru mieliśmy z kilkadziesiąt różnych półproduktów, jak sos sojowy, olej sezamowy, sos sezamowy, sos chili, sos orzechowy, zmielone orzechy, sezam, sos winegret, jakaś drobno posiekana zielenina… Dopiero za trzecim podejściem udało mi się zrobić coś zjadliwego. Ale generalnie ta syczuańska zupa okazała się jedną z moich ulubionych chińskich potraw.


P1170493.JPG

P1170497.JPG

 
 
 

Kommentare


Moje podróże
- czytaj od początku
Najnowsze
Słowa kluczowe

Zapraszam na wspólne wycieczki oraz na warsztaty i slajdowiska podróżnicze

tel.: +48 513 133 477
Email: anna.kryszczak@gmail.com

Oprowadzam po polsku i po angielsku
Znajdź mnie na Facebooku!

 

Wszelkie aktualności na temat tego, co robię, dostępne są na moim profilu

bottom of page