top of page

W krainie herbaty - podróż do Yunnanu - Dzień 4

  • Zdjęcie autora: Anna Kryszczak
    Anna Kryszczak
  • 14 sie 2014
  • 7 minut(y) czytania

PRZEZ CHIŃSKĄ GRANICĘ

Gdy się obudziłam, był środek nocy. Leżałam, wsłuchana w szum wentylatora, który tuż nade mną z hukiem mielił powietrze. Starałam się nie ruszać – po pierwsze, by nie uchylić przypadkiem moskitiery, otwierając w ten sposób wielkim, paskudnym karaluchom drogę do mojego śpiwora. A po drugie, bo metalowe łóżku piętrowe, na którym spałam, przy każdym najdrobniejszym ruchu trzęsło się niebezpiecznie. Za każdym razem, gdy chciałam z niego zejść, Ada musiała je przytrzymywać, by się nie wywróciło. Zastanawiałam się, co by było, gdyby nasz hotel został odwiedzony przez sanepid. Delikatnie mówiąc, daleko mu do ideału, a warunki BHP zdecydowanie nie są tu spełnione.


Ada też obudziła się jeszcze przed świtem. Zebrałyśmy się sprawnie, bo chciałyśmy opuścić nasz „przytulny” pokoik tak szybko, jak tylko będzie to możliwe. Dziś chcemy przedostać się przez chińską granicę i dotrzeć do położonego niespełna 20 km od Hong Kongu miasta o nazwie Shenzhen. Mamy spotkać się tam z Luo Fangyi – Chinką, którą poznałam przez Couchsurfing i u której będziemy mieszkać.


P1170193.JPG

Pogoda w Hong Kongu była dziś znacznie lepsza, niż wczoraj. Było duszno, parno i gorąco, a na niebie kłębiły się chmury we wszelkich odcieniach szarości, ale deszcz nie padał. Powędrowałyśmy w kierunku Portu Wiktorii. Ogromne statki pływały w jedną i drugą stronę, a na drugim brzegu, należącym do Wyspy Hong Kong (my byłyśmy od strony kontynentu – na Półwyspie Kowloon) wznosił się szereg monumentalnych wieżowców. Nad tą panoramą górowały szczyty znajdujące się na wyspie, całe porośnięte ciemnozielonymi drzewami.


P1170197.JPG

P1170194.JPG

W ogóle zadziwiające mi się to wydaje, że mimo tak ciasnej zabudowy w Hong Kongu wszędzie jest aż tyle roślinności. Wszystko sprawia wrażenie niezwykłej harmonii, mimo tak ogromnej różnorodności, jaką można tu znaleźć – przyroda przeplata się z cywilizacją, góry wyrastają wprost z oceanu, wschodnia i zachodnia cywilizacja stwarzają mieszankę kulturową, jakiej nie widziałam nigdzie indziej. Miasto jest jednocześnie ogromne i przytulne. Obce i znajome. Gdy wcześniej o nim czytałam, przekonałam się, że wielu ludzi odbiera je właśnie tak, jak ja w tym momencie. Hong Kong jest na tyle europejski, by to właśnie tu rozpocząć swoje pierwsze spotkanie z Chinami, aklimatyzując się stopniowo do warunków azjatyckich, ale i na tyle egzotyczny, by nie pozostawić cienia wątpliwości, że przygoda właśnie się zaczyna, a dom został daleko za nami.


Wędrując w kierunku stacji metra, którym mieliśmy dojechać do granicy, zwracałyśmy uwagę na każdy najdrobniejszy mijany szczegół. Moją uwagę przyciągnęło rusztowanie jakiegoś remontowanego budynku. Niby zwyczajne, a jednak nie do końca, bo wykonane… z bambusa!


P1170192.JPG

Od samego początku bardzo polubiłam Chińczyków. Ci ludzie są niezwykle życzliwi i pomocni. Wystarczyło, że zatrzymałyśmy się na moment, by spojrzeć na mapę, a zaraz ktoś do nas podchodził z pytaniem, czy nam pomóc i dokąd chcemy iść. Problem w tym, że nie zawsze pytał po angielsku… O ile jeszcze wychodziło mi w miarę poskładanie paru chińskich zdań, o tyle zrozumienie tego, co do mnie mówią miejscowi na razie przekraczało znacznie moje możliwości. Nie zrażałam się tym jednak, bo w końcu była to jedna z tych rzeczy, dla których chciałam tu przyjechać – by poćwiczyć język chiński i sprawdzić, na ile będę się w stanie porozumieć.


Bez większego problemu dotarłyśmy do granicy. Przejście przez nią też obyło się bez kłopotów. Trzeba było co prawda trochę papierów powypełniać, pokazać wizę i przejść przez kontrolę bezpieczeństwa, ale udało się wszystko to załatwić dość sprawnie i stanęłyśmy wreszcie na ziemi, która bezdyskusyjnie nazywana jest już chińską (jak wspominałam, co do Hong Kongu nie jest to takie oczywiste).


Umówiłyśmy się z Luo Fangyi w McDonald’s. Tak, tutaj też dotarł… I nawet jest dość podobny do naszych, europejskich, ale parę ciekawostek ma. Na przykład dysponuje pewnego rodzaju ułatwieniem dla osób, które nie mówią po chińsku – pracownik pokazuje kartkę ze zdjęciami różnych rzeczy, które można zamówić, a Ty po prostu wskazujesz palcem, co chcesz. Problem w tym, że nie zawsze trafi się dokładnie na to, o czym się myślało… I tak chcąc zamówić kawę z mlekiem dostałam ostatecznie gorącą czekoladę. Za to z rewelacyjnym wynalazkiem, jakim była cieniuteńka, podwójna rurka do picia gorących napojów. Kapilarki były tak cienkie, że nawet najgorętszy płyn schładzał się wystarczająco, by móc go bezpiecznie wypić.


P1170203.JPG

Czekając na przyjście Luo Fangyi zastanawiałam się, jaka ona jest. Zdążyłam ją już bardzo polubić, choć znałyśmy się jak na razie tylko przez Internet. Pisałam już, że poznałyśmy się przez Couchsurfing. Jest to strona, za pośrednictwem której można znaleźć na całym niemal świecie ludzi chcących za darmo udzielić noclegu, a czasem pooprowadzać też po okolicy. Z różnymi znalezionymi tam osobami korespondowałam, ale Luo Fangyi bardzo się spośród nich wyróżniała. Na swoim profilu zaznaczyła, że angielski zna słabo i może wystąpić bariera językowa, dlatego od samego początku pisałyśmy do siebie niemal wyłącznie po chińsku (z mojej strony z dużym wsparciem słownika). Rozmawiałyśmy niezwykle dużo przez dobre trzy miesiące przed moim wyjazdem. I choć miałyśmy spędzić u Luo Fangyi tylko jedną noc, pomagała nam jak nikt. Tłumaczyła wiele rzeczy, polecała, co warto zobaczyć. Pomogła nam też kupić bilety na pociąg do Kunmingu. Było to o tyle ważne, że droga tam trwa ponad dobę, a my jechałyśmy do Chin w okresie wakacji, więc o kupowaniu miejsca sypialnego w ostatniej chwili można było zapomnieć. Bilety musiałyśmy nabyć już miesiąc wcześniej. Nie było to jednak łatwe, bo strona chińskich kolei dostępna jest jedynie w języku chińskim. A do tego nasze paszporty nie były jeszcze wprowadzone do systemu, bo nigdy wcześniej nie byłyśmy w Chinach. Efekt był taki, że kupienie biletów okazało się niemal niemożliwe. W końcu Luo Fangyi, którą zaczęłam dość szybko nazywać „Moją Chineczką” zaproponowała, że załatwi wszystko na miejscu i zapłaci za nasze bilety, a my oddamy jej pieniądze po przyjeździe. Był to dla mnie niesamowity gest zaufania, bo dziewczyna założyła za nas kilkaset złotych (a trzeba pamiętać, że jak na chińskie warunki jest to znacznie więcej), wierząc nam na słowo, że przyjedziemy z końca świata i jej wszystko zwrócimy. Ujęła mnie tym za serce zupełnie. Z resztą nie był to jedyny raz, jak nam ratowała życie.


W tym miejscu dodam jeszcze parę słów na temat chińskich imion i nazwisk. Tutaj zawsze podaje się najpierw nazwisko, które jest jednosylabowe. Po nim stoi jedno- lub dwusylabowe imię. Jeśli imię składa się z 2 sylab, można pominąć nazwisko, zwracając się do kogoś, tak więc do Luo Fangyi można mówić po prostu Fangyi. Jednak jeśli imię składa się tylko z jednej sylaby, używa się raczej i imienia i nazwiska. Tak jest w moim przypadku. Gdy rozpoczynałam naukę języka, mój pierwszy lektor nazwał mnie po chińsku He Rui, gdzie Rui to imię, a He to nazwisko. Jednak wszyscy zwracają się do mnie zawsze używając obu tych sylab. Raz tylko zdarzyło się, że ktoś do mnie powiedział „Xiao Rui Rui” (czyt. siao ruej ruej), co oznacza dosłownie „mała Rui”. Wspomnę też, że chińskie imiona zwykle mają jakieś znaczenie. I tak moje imię Rui oznacza „słupek kwiatowy, coś we wnętrzu kwiatu”. Chińczycy uczący się angielskiego dostają z kolei często angielsko-brzmiące imiona. Fangyi ma na imię Yvonne, więc czasami zwracałyśmy się do niej, spolszczając to, Iwona. Jej mąż z kolei nosi angielskie imię Vincent.


Po dłuższej chwili Fangyi zjawiła się wreszcie. Jest bardzo drobnej budowy, mniej więcej mojego wzrostu. Ma krótkie, idealnie gładkie, czarne włosy i wesołe oczy. I wcale nie mówi tak źle po angielsku. Ta wrodzona skromność jest chyba po prostu zakorzeniona w kulturze dalekowschodniej. Okazało się, że jej angielski jest o niebo lepszy od naszego chińskiego, więc to właśnie w tym języku głównie rozmawiałyśmy, wtrącając tylko gdzieniegdzie pojedyncze chińskie zdania.


Luo Fangyi zabrała nas na typowy chiński obiad. Bardzo się cieszyłyśmy, że jest z nami, bo po kulinarnych eksperymentach z Hong Kongu i Dubaju nie miałyśmy najlepszych doświadczeń i gdy podano nam kartę dań, całą, rzecz jasna, po chińsku, znów musiałybyśmy wybierać coś na chybił trafił. Iwonka znała jednak dobrze lokalne specjały i postarała się, byśmy spróbowały najlepszych smakołyków.


P1170206.JPG

Na stole poza wszechobecną w Chinach herbatą pojawiły się jakieś zielone gotowane liście, smażony makaron ryżowy z mięsem i kiełkami, ryż zapiekany z czymś, czego nie udało mi się zidentyfikować, pierożki z cieniutkim ciastem i różnym rodzajem nadzienia (warzywa, owoce morza), kurze łapki na słodko, jakieś maleńkie kawałki mięsa na kostkach, coś jak bułka na parze z bardzo słodkim żółtkiem z jaja w środku i jeszcze coś, co do czego zupełnie nie miałam pomysłu, czym mogło być.


P1170210.JPG

Gdy chciałyśmy się zabrać za jedzenie, Fangyi uświadomiła nas, że podana herbata nie służy do picia, ale… do umycia pałeczek, miseczek i kubków! Nie jest to zwyczaj praktykowany w całych Chinach, a jedynie w tej prowincji. Dopiero po przepłukaniu wszystkiego można było nalać sobie nową porcję herbaty, tym razem do picia. Spróbowałam wszystkiego, co Iwona dla nas zamówiła. W domu nigdy bym nie ruszyła czegoś takiego, jak kurze łapki, ale tutaj przyjechałam z nastawieniem, że spróbuję wszystkiego, co mi podadzą. I okazały się całkiem smaczne.


P1170207.JPG

Cały dzień spacerowałyśmy z Luo Fangyi po Shenzhen. Nie jest to miasto turystyczne i mało kto się tutaj zatrzymuje. Jest to raczej mieszkalne zaplecze Honk Kongu. Ponoć ma być tu też sporo przemysłu, ale za bardzo nie rzucał się w oczy. Dookoła widziałyśmy głownie biurowce, biblioteki, markety i takie tam. No i pełno zieleni. Parków jest tu jeszcze więcej, niż w Hong Kongu, zabudowa nie jest tak ciasna, aleje są szerokie. No i samochody jeżdżą już „normalnie”, czyli prawą stroną ulicy. Za to zadziwiał mnie lokalny koloryt w postaci choćby tego pana, transportującego gdzieś swój nowy telewizor plazmowy…


P1170238.JPG

Mimo, że nie zdążyłyśmy jeszcze zgłodnieć, wieczorem Iwonka przygotowała dla nas obiadokolację złożoną z 5 dań. Wtedy też miałyśmy okazję poznać jej męża, który wcześniej cały dzień był w pracy. Jedliśmy więc razem, popijając wszystko ananasowym piwem, a oni śmiali się z naszych prób opanowania chińskich pałeczek. Ale trzeba było walczyć, bo widelców w domu nie mieli. Wbrew temu, jak wyobrażałam sobie typowe chińskie mieszkanie, tu było czysto, schludnie i przyjemnie. Zadziwiała mnie też gościnność gospodarzy, którzy dokładali wszelkich starań, żeby niczego nam nie zabrakło. W ramach rozpieszczania gości, przed snem zostałyśmy jeszcze dokarmione owocami, których dosłowne tłumaczenie nazwy brzmiałoby „owoc o żółtej skórce”. Swoją drogą dowiedziałam się, że śpimy na szafie – bo tak właśnie po chińsku wymamia się słowo oznaczające kanapę.


P1170253.JPG


 
 
 

Comments


Moje podróże
- czytaj od początku
Najnowsze
Słowa kluczowe

Zapraszam na wspólne wycieczki oraz na warsztaty i slajdowiska podróżnicze

tel.: +48 513 133 477
Email: anna.kryszczak@gmail.com

Oprowadzam po polsku i po angielsku
Znajdź mnie na Facebooku!

 

Wszelkie aktualności na temat tego, co robię, dostępne są na moim profilu

bottom of page