top of page

W krainie herbaty - podróż do Yunnanu - Dzień 2

  • Zdjęcie autora: Anna Kryszczak
    Anna Kryszczak
  • 12 sie 2014
  • 5 minut(y) czytania

DUBAJ


Gdy obudziłam się rano i wyjrzałam przez okno, moim oczom ukazał się widok niczym z Matrixa. Dubaj za dnia wyglądał dosłownie jak sceneria do filmu science-fiction. Nasz blok liczył "zaledwie" 30 pięter, ale wydawał się maleńki wśród 70-piętrowych kolosów stojących tuż obok. Od naszych gospodarzy dowiedziałam się, że miasto rozwija się dopiero od jakichś 25 lat, co by oznaczało, że jest młodsze ode mnie!


P1170109.JPG

Ina, z którą jeszcze przed wyjazdem skontaktował nas w sprawie noclegu mój kolega, Piotrek, jest mieszkającą w Dubaju od paru lat Polką. Właściwie nie miałam jej okazji poznać inaczej, niż podczas długich dyskusji na temat Emiratów i toczącego się tu życia, jakie prowadziłyśmy przez Internet. Dziś, gdy tylko otworzyłam oczy, Ina zniknęła za drzwiami wyjściowymi. Pracę zaczyna dość wcześnie. W drogę wyprawił nas jej mąż, jak się okazało - Hindus.


P1170110.JPG

W tym miejscu dodam, że w Dubaju to właśnie Hindusów mieszka najwięcej, choć jadąc tu, spodziewałam się zobaczyć na ulicach głównie Arabów. Jednak problemem okazało się nawet znalezienie jakiegoś miejsca z typowym dla Zjednoczonych Emiratów Arabskich jedzeniem. Za to indyjskich restauracji nie brakowało. Udałyśmy się więc na śniadanie do jednej z nich, którą wcześniej w trakcie rozmów poleciła mi Ina.


Na miejsce trzeba było dojechać metrem. Stacja, podobnie, jak wszystkie wieżowce dookoła, wyglądała super nowocześnie. Wiedziałam co prawda, że Dubaj to jedno z najbardziej ekstrawaganckich miast na świecie, nie mniej jednak ciągle zaskakiwało mnie to, co widziałam dookoła. Nie taki miałam obraz kraju arabskiego, wykreowany dotychczas na podstawie wyjazdów do Egiptu i Tunezji. Dubaj zupełnie od poznanych przeze mnie wcześniej krajów odbiega.


P1170115.JPG

Jadąc przez miasto bacznie obserwowałyśmy wszystko, co dzieje się dookoła. Niewiele osób chodziło tu w tradycyjnych strojach. Mało która kobieta zakrywała włosy. Wszystko było zupełnie Europejskie, choć jednocześnie takie inne. Jedną z tych odmienności zauważyła Ada, która zwróciła w pewnym momencie uwagę na to, że po wejściu do Metra kobiety z dziećmi udają się do jednej części wagonu, a mężczyźni do drugiej. Nawet jeśli rodzina wchodziła razem, we wnętrzu rozdzielała się.

Dotarłyśmy w końcu do celu i po krótkich poszukiwaniach znalazyśmy poleconą nam restaurację. Jedzenie - coś na kształt naleśnika z bardzo cienkiego i suchego ciasta z jakimś warzywnym nadzieniem - było dość ostre, ale podane do niego sosy okazały się być jeszcze ostrzejsze. Co tu dużo mówić, do moich przysmaków raczej to nie należy. Choć miało to być jedzenie hinduskie, na myśl przyszła mi od razu kuchnia w Tunezji, gdzie niemal do każdej potrawy dodaję się bardzo ostrą harissę.


P1170121.JPG

Po śniadaniu poszłyśmy pospacerować nieco po mieście. Upał stawał się coraz dotkliwszy. Nie wiem, jaka była temperatura, ale na pewno sporo przekraczała 40 stopni. Do tego sucho jak pieprz, może z 20-30% wilgotności... Warunki niezbyt sprzyjające zwiedzaniu, ale w końcu po to miałyśmy mieć tak długą przerwę między lotami, by jednak tu coś zobaczyć.


Udałyśmy się nad Dubai Creek, kanał dzielący miasto na dwie części. Najpierw trzeba było koniecznie kupić gdzieś wodę. Walka z lokalnym automatem z napojami okazała się bezskuteczna. Maszyna monetę co prawda przyjęła, ale za nic nie chciała wydać butelki. Jakiś miejscowy chcąc nam pomóc obstukał urządzenie dookoła, ale gdy i to nic nie dało, powiedział, że chyba coś się zepsuło. Spragnione, szukając odrobiny cienia pod wyschniętymi palmami, ruszyłyśmy dalej na poszukiwanie sklepu. Po kanale kursowały raz za razem małe pasażerskie promy, przewożące ludzi pomiędzy dwoma brzegami. W wodzie gdzieniegdzie unosiły się galaretowate meduzy.

P1170126.JPG

P1170132.JPG

P1170130.JPG

Po dłuższym, męczącym marszu dotarłyśmy do suków. Na szczęście i targowiska dubajskie odbiegają znacznie od tych z innych arabskich krajów. Co prawda sprzedawcy wołali za nami raz za razem, zachęcając do obejrzenia towarów i zakupów, ale nikt nas do niczego nie zmuszał ani nie próbował siłą zaciągnąć do swojego sklepu, co zdarzyło mi się kiedyś w Egipcie.


P1170135.JPG

Moją uwagę zwrócił fakt, że o ile jeszcze w metrze były jakieś kobiety, o tyle na ulicy nie widziałyśmy ich prawie wcale. Podzieliłam się tym spostrzeżeniem z Adą, która przypomniała sobie w tym momencie, że rzeczywiście gdzieś czytała, iż w Dubaju mieszka generalnie mniej kobiet niż mężczyzn.


P1170154.JPG

Udało nam się wreszcie kupić wodę, co na chwilę przywróciło nam siły. Upał był jednak nadal nieznośny, dochodziło południe. Słońce świeciło ostro. Przysiadłyśmy na jednej z ławek. Kilka ptaków kręciło się w okolicach pobliskiej palmy. Wszystkie otwierały szeroko dzioby i dyszały, próbując choć odrobinę się schłodzić. Patrząc na palmę zastanawiałyśmy się, czy to, że rosnące na niej owoce są w siatce, bardziej ma je ochronić przed zwierzętami czy przed ludźmi.

P1170139.JPG

Powoli ruszyłyśmy dalej. Wśród nowoczesnej zabudowy XVIII-wieczny fort, w którym mieści się obecnie Dubai Museum, wyglądał trochę jak z innej bajki. Nie miałyśmy już jednak czasu, żeby je zwiedzać. Trzeba wracać na lotnisko, skąd niebawem ruszamy w dalszą podróż - do Hong Kongu.


P1170147.JPG

Tuż przed wejściem do samolotu spotkała nas pewna niespodzianka. - Zamiana miejsc! - poinformował mnie pracownik, zabierając moją kartę pokładową i wręczając nową. - Ale jak to? Dlaczego? Tamte były złe? - Business class - uśmiechnął się. I tak to z Adą z nieznanych nam do dziś powodów zostałyśmy przeniesione do klasy biznesowej. Luksus, który nas tam spotkał, przerastał najśmielsze oczekiwania. Przypominał co prawda, że to ostatni moment w ciągu najbliższego miesiąca, gdy możemy liczyć na odrobinę komfortu, póki co jednak cieszyłyśmy się chwilą. Niezwykle wygodne fotele, wino i prażone orzechy, obiad tak obfity, że już po przystawce czułam się najedzona. Byłyśmy w niebie - dosłownie i w przenośni.


P1170163.JPG

Tej nocy nie spałam zbyt długo, może ze dwie godziny. Gdy lecieliśmy w okolicach Himalajów, samolotem rzucały we wszystkie strony mocne turbulencje. W Hong Kongu mieliśmy lądować nad ranem, trzeba jednak pamiętać, że pomiędzy Polską i Chinami jest różnica w czasie wynoszącą aż 6 godzin! Oznaczało to tyle, że koło 22 czasu polskiego, wg którego funkcjonowałam przecież ledwie dwa dni temu, już nas budzono na śniadanie, byśmy zdążyli zjeść przed lądowaniem.


P1170169.JPG

Kiedy samolot zniżał lot, za oknami było zupełnie czarno, choć wydawało mi się, że powinno już świtać. Tylko pioruny raz za razem rozświetlały otaczające nas chmury. Lał ulewny deszcz. Pilot nie zważając na pogodę opuszczał maszynę coraz niżej, a ja, pamiętając, że lotnisko w Hong Kongu otoczone jest zewsząd przez wysokie góry i oceaniczne wody, przypomniałam sobie wszystkie znane mi filmy o katastrofach lotniczych. Gdy wracaliśmy kiedyś z Paryża do Krakowa, ze względu na niewielkie opady i zachmurzenie nasz samolot został skierowany do Warszawy. Tutaj ta straszna nawałnica na nikim nie robiła wrażenia. A więc tak wygląda monsun?


Nie zobaczyłam momentu lądowania. Dalej było zupełnie czarno. Poczułam tylko uderzenie kół samolotu o powierzchnię pasa startowego. Zadziwiające było to, że pozwolili nam lądować, a potem ze względu na silny deszcz, przez dobrą godzinę nie dało się podpiąć rękawa do samolotu i nas wypuścić. W końcu, gdy burza nieco się uspokoiła, otworzono nam drzwi. No to jesteśmy. Rozpoczyna się moją wymarzona przygoda na Dalekim Wschodzie.


 
 
 

Comentários


Moje podróże
- czytaj od początku
Najnowsze
Słowa kluczowe

Zapraszam na wspólne wycieczki oraz na warsztaty i slajdowiska podróżnicze

tel.: +48 513 133 477
Email: anna.kryszczak@gmail.com

Oprowadzam po polsku i po angielsku
Znajdź mnie na Facebooku!

 

Wszelkie aktualności na temat tego, co robię, dostępne są na moim profilu

bottom of page