top of page

Ludy pośród wzgórz - podróż do Guangxi i Guizhou - Dzień 7

  • Zdjęcie autora: Anna Kryszczak
    Anna Kryszczak
  • 29 lis 2015
  • 7 minut(y) czytania

WZGÓRZE SŁONIOWEJ TRĄBY I PARK SIEDMIU GWIAZD

Mieliśmy wstać dziś wcześnie... no właśnie, mieliśmy. Cóż, wczoraj udało się nam chyba trochę za długo zasiedzieć w towarzystwie naszego gospodarza i jego chińskiej znajomej. Dziś efekt taki, że zamiast tak, jak planowaliśmy, o godzinie 8:00, zwlekamy się dopiero koło 9:30. Choć w porównaniu do dnia poprzedniego najgorzej nie jest.


Niedziela, środek weekendu. Zachary jeszcze śpi, zbieramy się więc po cichu i wychodzimy z domu. Dziś na śniadanie postanawiamy zjeść dla odmiany nie baozi, a makaron. Moim zdecydowanym faworytem jest w tych stronach tzw. Makaron po Guilińsku. Nie jest to może jakieś bardzo wyszukane danie, bo składa się po prostu z solidnej porcji makaronu, odrobiny suchego gotowanego mięsa pokrojonego w cienkie płatki i niewielkiej porcji warzyw, ale smakuje to całkiem nieźle, potrafi zaspokoić głód, a do tego zachęca atrakcyjną ceną. Za moje dzisiejsze śniadanie płacę równowartość jakichś 3 zł, a to tylko dlatego, że dobrałam sobie do tego jajko sadzone. Inaczej zapłaciłabym tylko dwa złote. No dobrze, jeszcze niespełna złotówka za kubek mleka sojowego. W Chinach piękne jest dla mnie to, że jak się już to jest, to nie musi się człowiek martwić o jedzenie, bo można je kupić właściwie wszędzie i do tego, jeśli oczywiście zrezygnujemy z europejskich smakołyków i zdecydujemy się na lokalną kuchnię, można się żywić naprawdę po kosztach.



Po posiłku ruszamy zwiedzać Guilin. Co prawda chodziliśmy już po nim nieco wczoraj, ale cały czas czujemy spory niedosyt, a do tego nie trafiliśmy jeszcze do miejsc opisywanych w przewodnikach jako najpiękniejsze w okolicy. Dziś planujemy odwiedzić Wzgórze Słoniowej Trąby i Park Siedmiu Gwiazd. Przemierzamy ulice obserwując toczące się swoim biegiem życie. Nie pierwszy raz dochodzę do wniosku, że Chiny, przynajmniej południowe, to kraj skuterów. Są tu wszędzie, dosłownie na każdym kroku, i to w sporych ilościach.



Kiedy udaje nam się minąć wreszcie nieco tłoczne i ruchliwe centrum miasta, dobieramy na deptak nad brzegiem rzeki Li, gdzie, przynajmniej o tej porze roku, jest dużo spokojniej. W sezonie roi się tu zapewne od turystów, ale mamy koniec listopada, tak więc tylko pojedynczy przechodnie spacerują to tu, to tam.



W końcu naszym oczom ukazuje się słynne Wzgórze Słoniowej Trąby. Miejsce niezwykle ciekawe, i to zarówno jeśli chodzi o legendy i podania z nim związane, jak i o przyrodę, a może przede wszystkim - o walory widokowe roztaczające się ze szczytu. Jak mówi tradycja, potężna skała to słoń należący niegdyś do cesarza, zabity w tym miejscu przez swego właściciela, rozgniewanego nieposłuszeństwem zwierzęcia. I rzeczywiście, w kształcie kamiennego wzgórza bez problemu dostrzeżemy sylwetkę wielkiego słonia sączącego spokojnie wodę z rzeki Li.



Nad brzegiem dostrzegamy coś, z czego okolica słynie. A przynajmniej słynęła w przeszłości, bo dziś jedynym reliktem dawnych połowów ryb przy użyciu kormoranów są pojedyncze tratwy unoszące się na wodzie w miejscach najczęstszego bytowania turystów i zachęcające przechodniów do wykonania sobie pamiątkowej fotografii z kormoranami.



Gdybyśmy byli tutaj w czasie wzmożonego ruchu turystycznego, atrakcji byłoby z pewnością o wiele więcej. Marzył nam się rejs po rzece Li, ponoć jeden z najpiękniejszych, jakie można gdziekolwiek na świecie odbyć. Niestety teraz, w niskim sezonie, duże statki nie kursują. Można by było skorzystać co prawda z jednej z tratw, ale to nie to samo. Raz, że nie dowiozłaby nas do Yangshuo, gdzie planowaliśmy dotrzeć właśnie wodą, a dwa, że Marta nam zaprotestowała, że na tak małą i chwiejną tratwę to ona nie wejdzie. Cóż, trudno mi się jej dziwić. W Chinach, jak by nie patrzeć, przywiązuje się do bezpieczeństwa o wiele mniejszą wagę, niż w Europie. I przypuszczam, że nikt się przesadnie nie przejąłby tym, gdyby co jakiś czas paru turystów utonęło. Każdy więc pływa po rzece czym chce i jak chce.




Po zakupieniu biletów zaczynamy wędrować po okolicy Wzgórza Słoniowej Trąby. By zobaczyć tu wszystko, co jest do zobaczenia, potrzeba sporo czasu. Teren jest dość rozległy, na szczyt wzgórza trzeba się wspiąć, mosty pozwalają wędrować pomiędzy poszczególnymi fragmentami lądu, gdzieniegdzie napotkać można figury czy kapliczki. Na początek dobrze jednak rzucić okiem na mapę, bu zdecydować, którędy iść.



Najpierw decydujemy się wspiąć na punkt widokowy na samym szczycie Wzgórza Słoniowej Trąby. Im jesteśmy wyżej, tym piękniejsza panorama otwiera się przed naszymi zachwyconymi oczami. Przewodniki nie kłamią, rzeczywiście rejon Guilin to jeden z najpiękniejszych w Chinach zakątków. Wszędzie, aż po horyzont, wznoszą się kamienne strome wzgórza. Nie bez powodu miejsce to jest rajem dla wspinaczy. Jednak i ci, którzy wspinać się nie umieją, też mogą wyjść na niektóre ze wzgórz i otwierać szeroko oczy w niebywałej zadumie, jak piękny może być świat.




Na samej górze znajdujemy niewielką platformę widokową. Stoimy tak dłuższą chwilę napawając się widokiem. Gdy chcemy już schodzić i ruszać ku dalszym tajemniczym zakątkom Wzgórza Słoniowej Trąby, zagaduje nas kilku turystów, którzy właśnie się tu wspięli, z pytaniem, czy mogą sobie z nami zrobić zdjęcie. Wydawałoby się, że ja byłabym dla Chińczyków najmniej atrakcyjnym obiektem do fotografowania z naszej trójki. Marian przewyższa wszystkich o głowę lub dwie, Marta ma piękne, niespotykane w Chinach blond włosy, a ja jestem podobnego wzrostu, jak przeciętny Chińczyk z południa, a moim włosom do blond daleko. Nie mniej jednak, przez to, że z naszej trójki najlepiej mówię po chińsku i jakoś najchętniej podejmuję rozmowę z nieznajomymi, to zwykle ja pierwsza ląduję przez obiektywem. Choć, jeśli się uda, tubylcy proszą też nieraz o zdjęcie także moich towarzyszy podróży.



Sytuacja powtarza się kilkukrotnie. Za każdym razem, gdy już chcemy schodzić ze wzgórza, przychodzą nowi turyści i widząc nas, a już tym bardziej widząc, że ktoś właśnie sobie z nami zrobił zdjęcie, proszą, czy oni też mogą. Nie wiem, ile czasu mija. Pół godziny? Godzina? Długo w każdym razie. Czując się jak celebryci osaczeni przez tłum rządnych autografów fanów udaje się nam w końcu wymknąć i ruszyć w dalszą drogę.


Guilin nawet poza sezonem okazuje się miejscem pełnym atrakcji dla turystów. W stóp Wzgórza Słoniowej Trąby napotykamy wypożyczalnię strojów ludowych, w których można w tej romantycznej scenerii robić sobie zdjęcia. Swoim zwyczajem poluję więc na poprzebieranych turystów i uwieczniam ich na fotografiach.



Zaglądamy w końcu pod "słoniową trąbę" od drugiej strony. Stojąc na skale nad wodą spoglądamy w stronę brzegu. Jednocześnie dostrzegamy, że skalna ściana pokryta jest cała chińskimi znakami ułożonymi w poemat chwalący piękno okolicy.



Wędrując dalej trafiamy na animacje dla turystów. Tutaj okazuje się, że gości odwiedzających Wzgórze Słoniowej Trąby wcale nie jest tak mało. Siedzą stłoczeni i przyglądają się pokazom, nie wiem, tańca czy po prostu zgrabnych skoków, prezentowanym przez kilka dziewczyn w ładnych, kolorowych strojach. Jest to dość ciekawa zabawa, polegająca na tym, że dwie dziewczyny poruszają długimi tyczkami trzymanymi tuż nad ziemią, a inna nad tymi ruchomymi przeszkodami przeskakuje, niczym młoda gazela. W końcu animatorki wciągają do gry publikę, prosząc poszczególne osoby o powtarzanie ich kroków. Nikt z widowni nie potrafi tego jednak zrobić z taką gracją, jak one i raz za razem ktoś zahacza nogą o którąś z tyczek.



W miejscu pełnym turystów nie może zabraknąć stoisk z pamiątkami. Najbardziej rzuca mi się w oczy takie ze szklanymi figurkami. Ale nie tyle ze względu na prezentowany towar, co raczej przez fakt, iż szklane zwierzątka i ludziki produkowane są na straganie przez sprzedawcę. Siedzi sobie nad palnikiem, tworzy te maleńkie dzieła sztuki na oczach przechodniów i zachęca do ich nabywania.



Pora opuścić Wzgórze Słoniowej Trąby. Spoglądamy jeszcze raz na pluskające się w wodach rzeki Li figury słoni i ruszamy dalej.



Nasz kolejny cel to Park Siedmiu Gwiazd. To niesamowite miejsce słynie przede wszystkim ze stad półdzikich biegających po nim małp oraz z ogromnej jaskini znajdującej się w samym jego sercu. Bilety, jak zwykle w Chinach, tanie nie są, ale jesteśmy zdecydowani wejść i zobaczyć te wyjątkowe miejsca. Kupujemy więc bilety pozwalające nam nie tylko na spacer po parku, ale i na odwiedzenie Jaskini Siedmiu Gwiazd i ruszamy. Nie przejdziemy nawet paru metrów, a tu już coś ciekawego biega po drzewie. Nie jest to co prawda jedna z owych słynnych półdzikich małp, ale jest niezwykle urocze. Wygląda jak wiewiórka, którą ktoś wyprał w płynie zwiększającym puszystość tkanin. Ogon ma niezwykle puchaty i wygląda słodko.



Pierwsze kroki kierujemy wprost do jaskini, ponieważ jest już po południu, a zamyka się ona nieco wcześniej, niż park. Jaskinia Siedmiu Gwiazd okazuje się dużo większa, niż przypuszczaliśmy. Widać to dobrze na poniższej fotografii, gdy spojrzeć na tego maleńkiego człowieczka w czerwieni, stojącego u dołu po prawej.



Jaskinię zwiedzało się z przewodnikiem. Oczywiście chińskojęzycznym. Nie powiem, żebym sporo z tego zrozumiała, ale już samo to, co można tu zobaczyć, warte było, by wejść. Wnętrze przypomina mi trochę naszą jaskinię Raj, tylko w wersji absolutnie makro. Wszystko jest ogromne i wszystkiego są niezliczone ilości. Stalaktyty, stalagmity, różnorodne formy nacieków, tzw. tarasy ryżowe, czyli liczne skalne tarasy wypełnione wodą w której odbijają się przepięknie te wszystkie wspaniałości. A do tego, Chińczycy jak to Chińczycy, podświetlili wszystko aż do przesady kiczowatymi barwami. Wnętrze jaskini jest więc bajecznie kolorowe i gdy się tu wchodzi, ma się wrażenie, jak gdyby człowiek znalazł się w jakimś innym, baśniowym i zupełnie nierzeczywistym świecie.





Po opuszczeniu Jaskini Siedmiu Gwiazd wędrujemy dalej po parku. Jest duży, pełen skalnych wzgórz, zieleni i kryjących się między tym wszystkim tajemnic. Trafiamy w pewnym momencie na przepiękny wodospad. Kaskady wody rozpryskują się na kamieniach, wyglądając jak śnieżnobiałe wstęgi jedwabiu oplatające zielony aksamit omszałych skał.



I w końcu je zobaczyliśmy. Najpierw jedną. Potem dwie. Gdzieś daleko. Przystanęliśmy cicho, by ich nie spłoszyć i przyjrzeć się im dokładnie. Małpy. Dotychczas widywałam takie tylko w zoo. Tutaj stoimy z nimi oko w oko. Z czasem schodzi się ich coraz więcej. Ja wiem, ze 30 czy 40. I są coraz bliżej. Spoglądają na nas z równym zaciekawieniem jak my na nie. I wtedy przychodzi taki moment, że człowiek uświadamia sobie - nas jest tylko trójka. Nikogo innego w okolicy. Ich tak wiele. Jak się zachowają? Widać, że nie boją się ludzi. A co, jeśli staną się agresywne? Jeśli zechcą siłą nas stąd przepędzić bądź przemocą zdobyć od nas pożywienie, którego i tak przy sobie nie mieliśmy? Półdzikie małpy. Wcale się nas nie boją. Za to my ich zaczynamy się w pewnym momencie lekko obawiać. Postanawiamy więc wycofać się i powędrować dalej.




Powoli ma się ku zachodowi. Słońce jest coraz niżej. Wspinamy się na jedno ze wzgórz, by spojrzeć na panoramę Guilin zalaną pomarańczowym blaskiem. Jest pięknie. Choć okolica słynie z częstego deszczu, pogodne niebo nie zdradza nawet, by cokolwiek miało zakłócić to niezwykłe misterium, które właśnie oglądamy. Wielki, czerwony krąg przesuwa się coraz niżej ku horyzontowi. Jego kolor pogłębia się coraz bardziej, staje się coraz ciemniejszy. W końcu niknie zupełnie, a na tle jasnego jeszcze nieba malują się samotnie sylwetki setek stromych jak stożki skał. Kolejny dzień na chińskiej ziemi dobiega końca.




Zmęczeni wracamy do domu. Gdy mijamy jeden z zaułków nieopodal naszego mieszkania, Marta zatrzymuje się nagle.


- Znam to miejsce - woła - tu tutaj byliśmy na kolacji z Zacharym, kiedy wy pojechaliście na komisariat. Jedzenie mieli bardzo dobre, może zatrzymamy się tu na kolację?


Wszyscy jesteśmy już bardzo głodni, przystajemy więc na propozycję. Każdy z nas zamawia kolejno jakie składniki chciałby dostać do ryżu. Wybór jest spory - od rozmaitych warzyw poczynając, poprzez różne grzyby, na mięsie i tofu skończywszy. Czekamy chwilę, aż wybrane przez nas rzeczy wysmażą się w woku, po czym otrzymujemy nasze przepięknie pachnące i duże porcje. Zaczynamy jeść z niemałym apetytem. To wszystko jest takie pyszne!




Gdy tak siedzimy, rozmawiając, co będziemy robić dnia następnego, do knajpki wchodzi nasz gospodarz, Zachary. Machamy do niego i zapraszamy do naszego stolika. Widać, naprawdę lubi to miejsce, skoro przychodzi tu codziennie. Wspólnie zjadamy posiłek, po czym wracamy razem do domu na zasłużony sen.

 
 
 

Comments


Moje podróże
- czytaj od początku
Najnowsze
Słowa kluczowe

Zapraszam na wspólne wycieczki oraz na warsztaty i slajdowiska podróżnicze

tel.: +48 513 133 477
Email: anna.kryszczak@gmail.com

Oprowadzam po polsku i po angielsku
Znajdź mnie na Facebooku!

 

Wszelkie aktualności na temat tego, co robię, dostępne są na moim profilu

bottom of page